Boys, bad boys whatcha gonna do? Whatcha gonna do when they come for you?
i nie zapominajmy o Miami Vice
Wielkiego ciśnienia poznawczego nie mieliśmy. Nie ma wykopalisk 🙂 ot parę punktów do zobaczenia. Plan był tradycyjny – dużo chodzić (wychodziło ponad 20 km dziennie), zobaczyć co jest do zobaczenia i chłonąć atmosferę miasta. Już na początku, po przylocie jej zakosztowaliśmy ponad godzinę czekając na autobus. W okresie od listopada do Nowego Roku komunikacja jest darmowa – okres wynika z wielkości podatku jaki zapłacili „bilionerzy”, taki świąteczny prezent dla… No właśnie, autobusy są brudne, zdezelowane i jeżdżą jak chcą. Podróżują nimi tylko starzy, chorzy, dziwny element, hiszpańsko języczni i kolorowi. Do tego stoją w korkach, bo nie ma bus pasów. Tragedia i nie polecam. Zdecydowanie najlepiej nam się chodziło, a co zobaczyliśmy to nasze. Brud, syf, leżaki i kury łażące po ulicach a dwie przecznice dalej najdroższe sklepy, wymuskanych elegantów i zadbane klomby. Miami jest pełne kontrastów. Plaże z nachalną reklamą z samolotów,
kubańska dzielnica (gdzie czułam się jak na Arubie),
wieżowce,
magiczne budynki w stylu art deco
a wszystko to doprawione hiszpańskim językiem.
Zobaczyliśmy:
Miami Beach – słynna plaża z białym piaskiem i kolorowymi budkami ratowniczymi
Art Deco Historic District – dzielnica z zachowanymi oryginalnymi budynkami z lat 20. i 30. XX wieku w stylu art deco i Villa Casa Casuarina
Little Havana – dzielnica kubańska (zjedliśmy kubańskie śniadanie),
Wynwood Walls – dzielnica sztuki ulicznej z muralami i graffiti.
Do tego kilometry nieturystycznych chodników, zaułków i życia mieszkańców Miami.
i zostawiliśmy jeszcze parę rzeczy do zobaczenia na drugi raz…
Miami do zobaczenia!