Tel Aviv Samsung Marathon 2020

Fot. Organizator

Czy za drugim razem ten sam maraton biegnie się łatwiej? Czy różnica dwóch lat ma znaczenie?

Lokalizacja hostelu (choć nie mieliśmy praktycznie wyboru, rezerwowaliśmy to co zostało najtańsze) okazała się strzałem w dziesiątkę a 3,5 km spacer na start okazał się dobrą rozgrzewką. Rozsądnie godzinowo zaplanowany start – 7:00, nie zmuszał do pobudki w środku nocy. Odziani w koce termiczne o 6:10 zameldowaliśmy się w miasteczku biegowym. Folie wzbudzały spore zainteresowanie, biegacze nawet nas pytali skąd je wzięliśmy. Praktycznie zawsze mamy je w plecakach w każdej podróży, ale do Tel Avivu zabraliśmy je wiedząc, że ich użyjemy idąc na start. Depozyt jest płatny 20 NIS, nie ma potrzeby zabierać z sobą jakichkolwiek rzeczy czy plecaków, a folia wystarczy na poranny spacer w temperaturze 13-15 stopni Celsjusza.

Pokręciliśmy się po expo, widzieliśmy zamieszanie ze startem półmaratonu, pojedynczy spóźnialscy startowali nawet tuż przed naszym wystrzałem.
Podobnie jak w 2018 ustawiliśmy się z przodu za czołówką. Tradycyjne otwarcie i przemowa, tradycyjnie tylko w jedynie słusznym języku i wystartowaliśmy.
Fot. Organizator

Pogoda była nieporównywalna, zdecydowanie cieplej – powietrze 22 a odczuwalne 28-30 i słonecznie. Bałam się tej temperatury, dawno nie biegałam w takim cieple a pierwsze 21 km ze słońcem w twarz, praktycznie bez żadnego zacienienia niepokoiło mnie najbardziej. Zgodnie ze swoją sprawdzoną zasadą na każdym punkcie korzystałam z wody – łyk, dwa, trochę do polania się i dalej. Woda była co 2,5 – 3 km i to zupełnie wystarczało. Szkoda tylko, że organizatorzy nie przygotowali kubków, były tylko 0,5 l butelki i większość wody się marnowała a opakowania lądowały na poboczu.
Fot. Organizator

Na trasie podawano żele, widziałam 3 takie punkty, były też owoce i banany – ja skorzystałam z jednego na 28 km, drugiego nie zauważyłam, Maciek i owszem. Tradycyjnie liczyłam na swoje 4 żele i korzystałam na 9, 18, 27, 35 kilometrze, tak wypada dla mnie optymalnie, choć ostatnie 10 km były trudne „energetycznie” i wspomagałam się dwa razy izotonikiem podawanym na trasie. W tym roku nie było daktyli a to właśnie one są najlepsze przed metą, na następny maraton pomyślę nad zabraniem kilku „misiożelków” tylko problemem jest kieszeń której nie mam.
Fot. Organizator

W trakcie biegu dokładnie przypominała mi się trasa i wiedziałam, „co czyha za rogiem”, dalej twierdzę, że trasa do łatwych nie należy i płasko nie jest. Poprowadzona jest ciekawie i w trakcie biegu nie można się nudzić a głowę można zajmować podziwianiem widoków, zabytków i ulic. Wielkich tłumów kibiców nie ma wzdłuż trasy, gromadzą się w punktach kibicerskich i miejscami doping jest naprawdę duży. To jeden z nielicznych maratonów, które biegłam z tak duża ilością widzów/ dopingujących. Tym razem doświadczyłam dość niemiłego zdarzenia. Tradycyjnie lubię przybijać piątki, tym którzy wystawiają ręce. To moje podziękowanie za doping i zabawa. W parku Jaffy, tuż przed 21 km po lewej stronie ustawiły się dzieci i zbiegłam w kierunku ich wystawionych rąk, szykując się na „piątkę”. Jakie było moje zdziwienie, gdy mali chłopcy jak zobaczyli, że jestem babą z obrzydzeniem zabierali ręce. Wkurzyłam się i omijałam kolejne „wyciągnięte ręce” prawie do samej mety.
Fot. Organizator

W biegu spotkałam też kilku Polaków (w zasadzie mnie wyprzedzali) z kilkoma porozmawiałam, wymieniliśmy pozdrowienia byli i tacy co bez zająknięcia pędzili dalej (nasze koszulki „maratońskie” jednoznacznie nas identyfikują – Polacy). Maciek też nie próżnował i rozwijał kontakty towarzyskie. Pozdrawiamy ekipę 3 panów z 3:33, a ja dziękuję za przekazane „pozdrowienia od męża” panu w koszulce z wrocławskiego nocnego!

Maciek był aktywny na trasie i dużo pracował rękami, jak zresztą widać…

Ja biegłam, za szybko dla fotografa…

Ostatnie 2 km z 2018 wspominałam źle, tym razem byłam przygotowana na żwirową alejkę, parking i zielony dywan. Po drodze około 1,5 km przed metą po raz pierwszy na maratonie widziałam płaczącego z bólu i bezsilności faceta, stał i trzymał się za łydkę, nieco dalej bo 1 km od mety widziałam „leżaka”, któremu udzielano pomocy. Przebiegłam bramę i byłam na mecie. Dostałam medal i wodę – dwie butelki wypiłam duszkiem, trzecią już się delektowałam. Czekałam na Macka w strefie maratońskiej, gdzie dawali reklamówkę przekąsami, owocami i folią termiczną. Na biegaczy czekały też jogurty, izotonik i magiczna cola z kawą.

Rezultat mnie zaskoczył, okazał się to mój najszybszy maraton. Byłam 22 kobietą na mecie, 7 w kategorii i 1 Polka.
Na Tel Aviv Samsung Marathon można liczyć, solidna organizacją, ciekawa trasa i dobre biegowe wspomnienia gwarantowane.
42K: 03:39:38 i 04:05:48