Większość zdjęć we wpisie pochodzi ze strony Samui Festival Marathon&Trail 2019
Kiedy chcesz „zamordować” wzrokiem fotografa, wiedz, że jest już źle – wróć, tylko dlaczego ten pan z tyłu robi takie rzeczy? Zdrada!
Po trzykroć zdrada.
Wróćmy na start. Pojawiliśmy się grubo przed 3.30. Mieliśmy do przejścia około 3 km, po drodze zaczął padać deszcz, założyłam na siebie folie termiczną żeby jeszcze przed startem nie mieć przemoczonych rzeczy i zostałam obszczekana przez wszystkie psy w miasteczku a było ich sporo, tak nietypowo jak na Tajlandię.
Obowiązkowego sprzętu nikt nie sprawdzał, oczywiście. Maciek miał przyjemność porozmawiać z Ministrem Obrony. Biegaczy zaproszono na śniadanie – zdziwienie nr 1, nr 2 to ustawione butle z wodą, z których nalewano sobie do bukłaków, a my frajery kupowaliśmy wodę w sklepie. Na Samui Festival bardzo dba się o biegaczy o czym jeszcze nie raz mieliśmy się przekonać.
Czas płynął nieubłaganie, ruszyła wspólna rozgrzewka, potem my ruszyliśmy.
Dżungla, ciemności, szum wodospadu, głazy, liany, wspinaczka i my ponad 270 biegaczy. Dwie godziny biegliśmy w ciemnościach, nie było łuny od miasta, latarń, nic, smolista czarna ciemność.
Około godziny biegłam sama, daleko przede mną majaczyło światełko czołówki, za mną nikogo. Pierwszy punkt odżywczy/ kontrolny 5 km. Byłam pierwszą kobietą. Zaskoczyło mnie bogactwo owoców, arbuzy i banany zostały moimi faworytami.
Ruszyłam dalej, trasa była bardzo dobrze oznaczona, pomarańczowe szarfy z odblaskami były widoczne i wyznaczały drogę. Czekałam aż wstanie słońce, wreszcie zaczęło się rozwidniać.
Jasność sprawiła, że za bardzo się rozluźniłam, skupiłam na zbiegu i pomyliłam trasę, zbiegłam z 200 metrów, gdy usłyszałam nawoływania, że do góry. Zawróciłam, byłam wdzięczna wybawcy i dalej zagłębiałam się w busz. Momentami było grząsko, błotniście i bardzo ślisko. Chwytałam się drzew, bambusów by się wspinać i przy schodzeniu. Pojawiły się strumienie, kamienie a ja zwolniłam. Kolejny punkt na 14 km osiągnęliśmy już wspólnie z Mackiem i do mety już mnie nie opuścił.
Najpierw myślałam, że dam radę się przedrzeć, trasa prowadziła najpierw lewą potem prawa stroną rzeki i tak kilka razy. Ostrożnie przeprawiałam się po kamieniach, było ślisko.
Pomagał mi Maciek, gdy nagle stracił równowagę i nogami wpadł do wody. Wszedł do strumienia i pomagał mi jeszcze więcej, trzymał za ręce, łapał gdy skakałam z głazów. Było coraz trudniej. Spojrzałam na trasę i oczom nie wierzyłam, prowadziła korytem rzeki.
Brzegiem się iść nie dało, nie było przejścia, nigdzie. I tak i ja się poddałam i następny KILOMETR pokonaliśmy brodząc w wodzie. Łatwo nie było, głazy na dnie, niespodziewane zagłębienia i zero widonoczności.
Po tym szalonym spacerze osiągnęliśmy kolejny punkt kontrolny – 18,5km. Zdjęłam buty i chciałam pozbyć się piasku, trzepanie mało co dało bo przywarł do przemoczonych skarpet i butów. Ruszyliśmy dalej. Góra, dół, liany i liny, schodzenie po siatkach, wspinaczka po linie na głaz – nie wiedziałam, że może być tak ciężko. Przed drugim punktem wyprzedziła mnie Tajka, w wodzie kolejne dwie, za punktem jeszcze jedna. Tak zostało już do mety, byłam 5 kobietą.
Ostatnia górka przed punktem na 24,5 km mnie sponiewierała, była nadspodziewanie stroma. Wdrapałam się i zachłannie pochłaniałam grilowane kurczaki, ryby i ryż. Były potrawy na ciepło, zimno, owoce, desery, prawdziwa uczta. Pobiegliśmy dalej, cieszyłam się, że zostało tylko 10 km ale wiedziałam, że będą to kolejne bardzo trudne kilometry.
Pojawił się zbieg, dość stromy ale nogi nie chciały zbiegać, potem równy asfalt i nawet płasko. Szok. Bardzo starałam się truchtać a nawet biec. Punkt na 29,5 km i znów wzniesienia, nogi nie chciały iść, ale szłam nawet wyprzedziłam kilku zawodników.
Wreszcie słychać wodospady i meta, nieco ponad 1 km do mety a mi dłużył się jak całe 10 km. I co z tego, że w dół, jak trasa pełna wykrotów, korzeni, liany co chwile plączą buty. Po drodze jeszcze tradycyjne przejście strumienia, a co tam! Dostrzegam znajome miejsce z odprawy. Ludzie siedzą, leżą na matach, jedzą. Gdy wbiegamy na wyznaczoną trasę obok nich klaszczą i dopingują. 200 metrów do mety. Czeka na nas szarfa jak na zwycięzców, ale jesteśmy nimi! Pokonaliśmy trasę! Miejsce 49 i 50! Przebiegamy i ją zrywamy. Dostajemy medal i wodę. Zakręceni idziemy wzdłuż szpaleru namiotów, drukują nam wyniki – super udogodnienie, wręczają koszulkę finiszera, mi wieszają oznaczenie 2 i kupon na wycieczkę i idziemy do strefy bufetu odpocząć na maty.
Jestem oszołomiona, zdejmuje plecak i buty. Bufet to różnorodność i mnogość potraw, wszystkiego do woli. Ryż, makaron, zupy i kilka drugich dań, sosów, kurczak w panierce, grilowany, osobny stół z owocami – jakimi się tylko zamarzy, słodkości i pyszne lody kokosowe. Dostaje się menażkę i można podchodzić i prosić obsługę albo samemu sobie nakładać. Posilamy się i oklaskujemy kolejnych biegaczy mających 200 metrów do mety.
Ja krążę i drążę, poszłam do biura i poprosiłam o wytłumaczenie co i jak z moją 2. Byłam druga w kategorii wiekowej i dekoracja miała nastąpić jak wszystkie będą na mecie, pomyślałam, że nie dam rady tyle czekać i poprosiłam żeby wcześniej dali mi trofeum. Musiałam okazać paszport, bo okazało się, że oprócz uroczej małpiej statuetki dostałam też bahty ! Byłam w szoku: wycieczka i kasa, tego się nie spodziewałam, a ja chciałam tylko do mety.
Porozmawialiśmy chwilę z innymi finiszerami i poczłapaliśmy do hoteliku. Tuż za metą podjechał do nas tuk tuk i zaoferował podwózkę, dla biegaczy był zorganizowany transport z mety, oczywiście bezpłatny!
W środku było już kilku finiszerów i wesoło gawędziliśmy, wszyscy czuliśmy się wyróżnieni, docenieni, jak bohaterowie.
Wszyscy byli pełni szacunku dla naszego wysiłku i dziękowali nam za jego podjęcie. Jeszcze nigdy, nigdzie nie doświadczyłam czego takiego!
Gdybym znała trasę, nie zdecydowałabym się na ten bieg. Decyzji nie żałuję, to było najbardziej ekstremalne doświadczenie w moim życiu.