Dziambo dollar

Błędnie zakładaliśmy, że kontynentalna Tanzania będzie biedniejsza od wyspowego Zanzibaru. Było dokładnie na odwrót. Biedniejsze miasto, wioski, infrastruktura, ludzie, a wydawało się, że gorzej być nie może.

I w tym wszystkim pochowane w palmowych gajach, otoczone murem przy plażach ośrodki all dla białych.


Kolejnym zaskoczeniem była temperatura, znacznie wyższa niż na kontynencie, noce po 30 a w dzień piekielne 40 – kilka. Desperacko, koło południa, zaraz po przyjeździe do Michamvi wybraliśmy się na plaże, spragnieni wody. Nie wytrzymały nasze oczy, nawet lokalsi chodzą w bardzo ciemnych okularach słonecznych. Biały piasek odbija promienie słoneczne jak śnieg, nie da się patrzeć.


Piasek przypomina mąkę, do tego woda odpływa, odkrywając skarby dna nie koniecznie nadające się do spacerowania. Sama woda jest gorąca, miałam wrażenie że zanurzam się w wodzie zagotowanej na kawę lub herbatę i zamiast przynosić upragnione ochłodzenie jest jeszcze gorzej. Po pierwszym dniu zweryfikowaliśmy swoje podejście, byliśmy w piekle, spaleni/ poparzeni kąpaliśmy się w t-shirtach.

Spacerować plażą nie było można i kiedy w dniu przyjazdu zastanawialiśmy się gdzie są wszyscy ludzie, następnego dnia już pokornie stosowaliśmy zanzibarski rytm. 6 pobudka, 7 plaża do 10 a potem ucieczka pod palmy w naszym ośrodku i liczenie gekonów, obiad, by wreszcie o godzinie 16 znów ruszyć nad wodę i spotkać innych ludzi. Dopiero przy zachodzie słońca woda była w akceptowalnej temperaturze.

Od początku założyliśmy, że skorzystamy z lokalnego transportu dala dala. Wypadło na powrót z Michamvi do miasta Zanzibar.
To było najbardziej ekstremalne doświadczenie w życiu. Zaczęło się niewinnie, przeszliśmy z 400 m do najbliższych zabudowań skąd ruszały busy (dala dala). Zgodnie z informacjami jakie pozyskaliśmy mieliśmy jechać do Paje a potem „łapać” kolejną dalę do miasta. Mieliśmy szczęście, „pucowany” przez kierowcę, pojazd odjeżdżał za 5 minut czyli zanzibarskie 30 min. Wsiedliśmy jako pierwsi, wybraliśmy sobie najdogodniejsze miejsce dla nas i plecaków i ruszyliśmy na spotkanie z ekstremum.

Pierwszy odcinek, czyli zaledwie 21 km pokonaliśmy w komfortowych warunkach, mimo, że atmosfera się zagęszczała i wsiadali kolejni podróżni. Dojechaliśmy do Paje, wysiedliśmy i poszliśmy na rondo – umowny przystanek. „Nasz” bus też tam pojechał, gdy doszliśmy i spytaliśmy – czy stąd odjeżdżają busy, usłyszeliśmy, że właśnie odjechał ze skazaniem na nasz. I tak okazało się, że w szale podróżniczym nawet nie pomyśleliśmy i nie spytaliśmy, czy może bus jedzie do „Stown Twon”. Trudno, czekaliśmy na kolejny. Po kilku minutach podjechał, cały załadowany, znacznie mniej przypominający busa osobowego a bardziej dostawczy. Paka, dwie deski, niby mieści się 12 osób. Już było znacznie więcej. Stwierdziłam, że nie ma miejsca i odpuszczamy jednak „upychacz” wziął nasze plecaki na dach i wymownym gestem zaprosił na pakę. Kucnęliśmy przejściu, Upychacz pokrzyczał, jedna babka została zmuszona do opuszczenia pojazdu, ludzie na ławkach jeszcze bardziej się ścisnęli i zrobili nam miejsce, a dwie najmłodsze dziewczyny poszły siedzieć na podłodze. Było mi trochę głupio, ale usiadłam i ruszyliśmy.

Pędziliśmy przeładowani i za każdym razem jak nasz upychacz trzymający się paki i wiszący za autem dostrzegł kolejna osobę na poboczu chcącą jechać do miasta nasza dala dal się zatrzymywała i braliśmy kolejnych podróżnych. Za każdym razem myślałam, że to nie możliwe, już dano miejsca nie było, nikt nie wysiadał, a my coraz bardziej byliśmy sprasowani, wsiadł facet z małym dzieckiem na ręku, kobieta, dwie małe dziewczynki (posadzone na podłodze), facet i było nas już ponad 20 osób a na koniec wsiadła kobieta o zacnych kształtach. Staranowała wszystkich, podeptała dziewczynki ale nie to było najgorsze. Razem z nią zabrano na dach worki z węglem drzewnym, sianem i dwie ogromne sterty drewna. Wszystko to było wyższe od naszego busa a ja zaczęłam się autentycznie bać, że dach się załamie i nas wszystkich przygniecie. Wreszcie dojechaliśmy na przedmieścia, ludzie zaczęli wysiadać, można było zacząć oddychać. Wreszcie i my wysiedliśmy i czekał nas tylko 6 km marsz do hostelu.

Zrobiliśmy obowiązkowy spacer po wszystkich atrakcjach Stwone Town, czyli warownia, port, domy kolonialne, dom z dzieciństwa Farrokh’a Bulsara. Wszędzie nagabywanie, daj dollara, wspomóż mnie, daj zarobić. Białych było sporo ale atmosfera nieprzyjemna. Zaszyliśmy się w mniej turystycznych rejonach, nagabywacze odpuścili a my przyglądaliśmy rytmowi życia, potem postanowiliśmy w knajpie wypić piwo. Byłam atrakcją, lokalsi uważnie śledzili jak pije piwo z butelki, podejrzewam, że robili zakłady kiedy padnę pod stół. Zawiodłam widownię i o własnych siłach wstałam i spacerem wróciliśmy do hostelu.

Zanzibar nie jest rajem, to biedna, gorąca niczym piekło wyspa. Po tym co zobaczyłam nie miałabym sumienia przylecieć na wycieczkę, zaszyć się na plaży za murem, delektować zimnym drinkiem i czekać na zachód słońca by wykąpać się w oceanie. Tym bardziej, że wypasione hotele są w rekach Chińczyków i to tam spływa kapitał a Zanzibar jak był biedny, tak jest.

Jeśli jednak ktoś się chce przekonać ile osób zmieści się do dali, ile kurczaków buszuje w śmieciach, jak bardzo można śmierdzieć po spacerze, oślepnąć od światła i zamiast się wykąpać zaparzyć herbatę w oceanie to służę adresami. Przynajmniej pieniądze trafią do Zanzibarczyków a Ty zakosztujesz piekła.