Polecieliśmy pełni optymizmu, nie spodziewaliśmy tego co czekało na miejscu. Z samolotu podchodzącego do lądowania w Dar es Salaam widzieliśmy morze zieleni, palmy i wreszcie fragment miasta z wszechobecną blachą falistą.
Potem było tylko gorzej. Po wyjściu z terminala uderzyła nas fala gorąca o niespotykanej sile, nigdzie indziej nie było tak sucho, gorąco i paląco. Wiedzieliśmy, że planowany 11 km marsz do hotelu w tym upale z plecakami będzie niemożliwy. 35 US Dollars za taksówkę było dla nas „plecakowiczów” stanowczo za dużo. Los się do nas uśmiechnął i nastoletni chłopak, kierowca trójkołowego motorku wysadzał właśnie pasażerkę pod lotniskiem, spytaliśmy czy pojedzie do hostelu i za ile. Stargowałam dolara, zgodnie z obowiązującą tradycją i za 15 dolców ruszyliśmy. Wiedziałam, że to dobra cena i chciałam, żeby chłopak sobie też zarobił, dlatego nie zbijałam więcej ceny.
Rozglądaliśmy się zafascynowani nowym krajem. Widzieliśmy – jest inaczej, dziwniej, dziko. Życie tętniło na ulicach, kobiety w fantastycznie kolorowych sukienkach transportowały na głowie pakunki, kanistry, banany. Przed oczami miałam film podróżniczy na żywo. Tłok, korki, stragany, więcej bud z blachy falistej, gwar. I nagle chłopak dostrzegł, że śledzimy na telefonie trasę do hostelu. Uprzejmie poprosił żeby schować telefon, bo mogą nam go wyrwać. Pomyślałam ale jak – z jadącego pojazdu? Czar prysł.
Korki były ogromne lawirowaliśmy, wyprzedaliśmy, wpychaliśmy się i wiedziałam, ze nasz „motorek” to był najlepszy z możliwych wyborów. Wjechaliśmy w slumsy, zresztą całe miasto, zabudowa wyglądały jak po działaniach wojennych, pomyślałam, że pomyliłam kraje, przecież to nie Somalia. Ruiny, rudery, rynsztok, śmieci i drogi ziemne tak dziurawe, że w zasadzie były samą dziurą na dziurze. Dojechaliśmy, okolica bardzo średnia. Speszeni weszliśmy do recepcji, wszystko było gotowe włącznie z biletami na autobus do Moshi. Recepcjonista był miły i pomocny, właściciel opryskliwy i tylko pogłębił naszą „psychozę” obcego miejsca. Dodatkowo na drzwiach pokoju wisiała tabliczka z niezwykle miłą treścią. Nie zostawiaj niczego wartościowego w pokoju, pilnuj swojego paszportu, najważniejsza jest strona z wizą, nie noś na ulicy biżuterii, telefonu, aparatu i najważniejsze – jak cię napadaną nie broń się, oddaj wszystko życie jest najważniejsze. I takie tabliczki lub zafoliowane kartki z podobną treścią widzieliśmy/ otrzymywaliśmy w każdym miejscu, gdzie nocowaliśmy. This is Africa.
Bezpieczeństwo. Różnica między atmosferą na Jamajce była oczywista. Tam na każdym kroku mówiono nam, nie bójcie się, jesteście dla nas ważni, chronimy turystów, bo dzięki wam zarabiamy. Tutaj w Tanzanii to biali byli celem. Najzabawniejsze, że lokalsi chodzili z telefonami. My „świeciliśmy bielą” z daleka więc nie robiliśmy zdjęć w miastach, nie wyciągaliśmy telefonu ani aparatu z plecaka.
Bezpiecznie czułam się jedynie na safari i plażach Zanzibaru, kiedy jak okiem sięgnąć nie było nikogo. Może i mieliśmy zbyt dużego stracha, ale w jego uciszeniu nie pomagały obrazki np. z Moshi, gdzie widzieliśmy szkoły, szkoły chrześcijańskie z wysokim murem i potłuczonymi butelkami na jego szczycie. Nasze lokum w Moshi również miało mur i wielką stalową bramę. Nocowaliśmy w drugim budynku, także ogrodzonym murem ze stalową bramą, w drzwiach wejściowych do budynku była krata, podwójne drzwi a strażnik zawsze odprowadzał nas od jednej bramy do drugiej. W Michamwe podobnie – wysokie ogrodzenie, zamykana brama, nawet furtka na plażę była ryglowana. Jak tu czuć się bezpiecznie… Zresztą wszelkie ośrodki typu „all” również były otoczone wysokimi murami, często z drutem kolczastym albo z drutem pod napięciem. This is Africa.
Pokój jak pokój, afrykański, na jedną noc ok. Wybieraliśmy miejsca budżetowe, także nigdzie w Tanzanii nie mieliśmy klimatyzacji, jedynie wentylator.
Wyszliśmy z hostelu w poszukiwaniu knajpy/ restauracji. Szybki obchód okolicy i już wiedzieliśmy, że to nie Tajlandia i z jedzenia na ulicy nie skorzystamy. Byliśmy jedynymi białymi na ulicy. Poszliśmy wzdłuż rynsztoku do głównej ulicy i obserwując miejscowych udało nam się pokonać pieszo główną arterię miasta, trafiliśmy do sklepu, coś na kształt supersamu, gdzie można było płacić kartą, był też ATM. Ceny żywności – nooo tanio nie było. Kupiliśmy naszą kolacje, śniadanie i prowiant na 11 godzinną podróż. I szybko, przed zmrokiem wróciliśmy do hostelu, bo ulice nie są oświetlone. Czekała nas niespodzianka – drzwi były otarte, choć Maciek je zamknął i jeszcze dodatkowo to sprawdzał. Na szczęście nic nie zginęło.
Na długo przed świtem, oglądając obrazki miasta, które nie śpi, albo śpi pokotem gdzie popadnie poszliśmy na przystanek autobusowy. Podróżowaliśmy dalekobieżnym autobusem wraz z lokalsami, z nami jechał jeden biały. Zdecydowaliśmy się na tą karkołomną podróż żeby bliżej przyjrzeć się Afryce. Nie zawiodła nas. Widzieliśmy życie, nie turystyczną pocztówkę. Mijaliśmy wioski, szkoły, plantacje agawy, widzieliśmy wypalanie sawanny, wioski Masajów.
I choć mieszkają w chacie z patyków i krowiej kupy, to mają telefony komórkowe. Podobno piją tylko wodę i krew a widzieliśmy ich przy piwie, czy nawet dwóch. Żyją w zgodzie z naturą i jej rytmem i mimo, że przechadzali się wśród gnu, żyraf i zebr to na ręku każdego był zegarek. Cywilizacja dotarła nawet do Masajów. I w kwestii wyjaśnienia – sławne chusty w kratę które noszą, kupują w Kenii podobno za kozy i krowy, produkowane są w Indiach, to 100% wełna. Jak w tym nie jest im gorąco, nie mam pojęcia. W każdym razie, wszelkiej „maści” i urody chusty, które oferowane są w Tanzanii to „podróby” dla turystów.
Mnie za to urzekły materiały, a także wzory jakie noszą kobiety w Tanzanii. Sukienki mają charakterystyczne bufiaste rękawy, do tego z takiego samego materiału uszyte chusty na głowę i chusty w których noszą dzieci, młodsze dziewczynki noszą takie same sukienki jak matki o tym samym deseniu. Wygląda to pięknie. Materiał jest gruby, co mnie znów zaskoczyło, sztywny ale schnie dosłownie w 5 minut. Na Zanzibarze kobiety nie wychodzą na ulicę bez nakrycia głowy, długie rękawy, spodnie i na to sukienka. Widzieliśmy też w pełnym zakryciu, całe na czarno – szczerze to nie wiem jak wytrzymują w takiej temperaturze.
Kuchnia. Mieliśmy jeden postój na lunch, gdzie młody Tanzańczyk pomógł nam kupić „narodową potrawę” kurczaka z frytami. W Tanzanii nie ma nic egzotycznego i „ciekawego” do jedzenia. Na ulicach rządzą wielkie jak palec frytki i kurczak, który smakuje jak dzikie ptactwo. Mięso jest chude i ciemne, nie ma grama tłuszczu. Oczywiście można uraczyć się pizzą, burgerem i spaghetti, ale chyba nie po to jedzie się do Afryki. Owoców jest mało – jabłka, gruszki, mango, pomarańcze wyglądają jak podłe psiury. Arbuzy są podłużne, bez szału, podobnie jak kokosy.
Banany są małe i pękate, a ich smak jest najlepszy na świecie. Tak smakują banany! Spróbowaliśmy też pieczonej na ruszcie kukurydzy, którą sprzedawały baby na każdym rogu. Była pyszna, zupełnie inna w smaku od naszej. Raczyliśmy się też lokalnymi specjałami, wszystko smażone w głębokim oleju w postaci ala naszych pączków, samosów z koziną w środku, czy kulki mięsa mielonego w purre ziemniaczanym. Pycha. Pozwoliliśmy sobie na bardziej wykwintne dania na Zanzibarze w restauracjach naszych noclegowni.
Próbowaliśmy też różnych piw, na początku wydawało mi się dziwne w smaku. Po konfrontacji z naszym rodzimym piwem doceniłam wspaniały, rzemieślniczy smak tanzańskich piw. Podczas maratonu biegliśmy koło browaru Serengeti, początkowo myślałam, że to więzienie. Wielki, wysoki mur, stalowa brama i strażnicy z długą bronią, Maciek uświadomił mi, że to browar. Jest też piwo bananowe, ważone w domach, jednak nam nie udało się go spróbować, bo towar jest deficytowy. Kosztowaliśmy wina bananowego i szczerze nie polecam.
Jedzenie smakuje inaczej, czuć, że nie jest przemysłowe, hodowlane z taśmy i sztucznej produkcji. Wszystkie smaki są wyraźne, inne, naturalne.
W Moshi mogliśmy się przyjrzeć życiu miasta, byliśmy w centrum z lokalnym straganami, gdzie spotkaliśmy mnóstwo „my frendów” z mamą prowadzącą sklep. Białych nadal było bardzo mało. Chodziliśmy piechotą, bo z pozycji chodnika (którego oczywiście nie było) najlepiej widać życie. Wybraliśmy się nawet na największy targ – 6 km w jedna stronę, mijaliśmy po drodze kolonialne wille (oczywiście otoczone murem) z własną ochroną, która przyjaźnie do nas machała (a może pukała się w czoło?). Wszystkie pojazdy, ludzie zmierzali w stronę placu, gdy się do niego zbliżyliśmy, tak na odległość 200 metrów, ochota nam przeszła. Większego slumsu nie widzieliśmy, mieliśmy wszystkie dokumenty, pieniądze i telefony przy sobie i nie daje nam 5 minut na przetrwanie w tym tumulcie. Z podwiniętym ogonem czmychnęliśmy w bezpieczniejsze rejony.
Bieda. Jest wszędzie, wyraźna i porażająca. Telewizor najczęściej jest jeden w wiosce, mężczyźni tłumnie gromadzą się w przybytku – gdzie wspólnie oglądają najczęściej mecz. Oczywiście w żadnym z miejsc gdzie nocowaliśmy w pokoju nie było telewizora, ale szkoda czasu na TV w Afryce. Domy w większości nawet nie dorównują naszym najgorszym altankom z działek, blacha falista rules (Masajowie to inna sprawa mieszkaniowa). Życie toczy się na zewnątrz tego czegoś, kobiety piorą, gotują (butle gazowe/ruszta z węglem drzewnym) tylko nie wnikałam, gdzie chodzą za potrzebą.
Dzieci chodzą do szkoły w mundurkach i rano widzieliśmy, kiedy w nocy temperatura spada do 27 jak maszerowały w swetrach, no ziąb straszny. Grają w piłkę na boisku, dziurawym klepisku (źdźbła trawy nigdzie nie widziałam) na boska. Piłka często zrobiona jest z worków jutowych powiązanych sznurkiem, jak jest w naszym europejskim znaczeniu to lata świetności ma za sobą. Widziałam też nastolatka idącego z kolegami na boisko, który miał buty, a w zasadzie to samą podeszwę, równie mocno zużytą, więcej dziur niż cholewki, kolor nieokreślony ale dostrzegłam w tej mizerii znak łyżwy. Mniejsze dzieciaki z wielką radością toczą przed sobą stalowe obręcze (chyba części z samochodów) popychając je patykiem – obrazki jak z Europy przed wojną tylko nie jestem pewna czy I czy II.
I na ten cały obraz niestety trzeciego świata, nadal, nakładasz obraz z folderów biur podróży: kolorowa Afryka, kurorty i plaża czyli część trzecia – lecimy na Zanzibar.