Kilimanjaro Premium Lager Marathon od początku przygody z bieganiem był w mojej trójce maratonów marzeń. Afryka jednak boleśnie zweryfikowała moje wyobrażenia,
bo jak można inaczej określić maraton kiedy od 13 km masz ścianę?
Bezpośrednio przed biegiem wybraliśmy się na 4 dniowe safari dlatego cała przedmaratońska celebracja nas ominęła. Od początku mieliśmy problem z odbiorem pakietów organizatorzy kilkukrotnie zmieniali daty i godziny odbioru. Koniec końców numery startowe odebrała nam manager hotelu More Than A Drop, której bardzo dziękujemy. Hotel wybraliśmy ze względu na idealną lokalizację z 300 metrów do biura zawodów i 1,2 km od startu/ mety, które były na stadionie. Jednak nie jest to stadion w naszym/ europejskim/ zachodnim rozumieniu. W Tanzanii stadion nie ma bieżni, czy przygotowanego podłoża, to ubita ziemia z kamieniami która parzy w stopy. This is Africa
Wyszliśmy z hotelu i w przyjemnych 27 stopniach spacerem udaliśmy się na start. Było jeszcze ciemno. Start zaplanowano na 6.45, po wschodzie słońca, kiedy już jest widno. To dla nas co najmniej dwie godziny za późno, a zabójcze słońce kiedy już pokaże się na niebie szybko podnosi temperaturę i praktycznie do zachodu znajduje się w zenicie.
Tłumy gęstniały, a my mogliśmy podziwiać miasteczko biegowe. Namioty z piwem sponsora biegu, ruszta i grille na których piekły się całe kozie gicze, sterty całych tuszek kurczaków również przeznaczone do pieczenia. This is Africa
Atmosfera była bardzo przyjazna, widzieliśmy sporo białych, jednak przeważali „tubylcy”. Biegło nawet dwóch albo trzech albinosów i muszę przyznać, że robią piorunujące wrażenie. Trudno to opisać, dla mnie wyglądają jak „kosmici”. Jeden miał odrąbany kciuk, bo w Tanzanii nadal są bardzo „osobliwie” traktowani.
Start odbył się punktualnie, wybiegliśmy ze stadionu na ulice Moshi. Trasa w skrócie to 10 km w dół, 21 km pod górę, 10 km w dól i 2 km do mety pod górę. Jednym słowem rzeź. Ja od 13 km miałam ścianę i walczyłam o każdy kilometr, milion razy chcąc zejść z trasy. To najgorszy bieg i najtrudniejszy maraton jaki pokonałam, bo nie przebiegłam.
Widoki były niesamowite, całe 21 km towarzyszył nam widok Kilimandżaro, tego dnia góra była cudownie widoczna, skrząca się w słońcu, bez żadnej chmurki nawet u podnóża. Biegliśmy trasą wśród plantacji kawy, bananów, wiosek. W większości był asfalt, ale też zdarzały się odcinki ubitej ziemi i bardzo nierównego klepiska.
I kilka zdań wyjaśnienia: nie biegliśmy z kamerą, telefonem czy aparatem, stąd zdjęcia mamy tylko od oficjalnych fotografów biegu, dobrze, że na kilka się załapaliśmy.
Zdecydowanie za rzadko były punkty z wodą, co 4 – 5 km w tej temperaturze i słońcu w twarz, a raczej czubek głowy.
Pierwsze 10 km biegło się nam nawet dobrze, choć pierwsza woda na 5 km i kolejna na 11 km podawana w kubeczkach a nie butelkach sprawiła, że dla mnie na 13 km bieg się skończył. Byłam odwodniona, dostałam gęsiej skórki i „deliry”. Zobaczyliśmy, że do kubeczków nalewają wodę z półtoralitrowych butelek „Kilimanjaro” i na drugim punkcie Maciek wziął całą butelkę i tak biegł już do mety. Na każdym punkcie wymieniał butelki, piliśmy z niej i polewaliśmy się, bez tego biegu bym nie skończyła. Wody brakował nie tylko nam ale też ”tubylcom”, których wspomagaliśmy naszymi zapasami.
Na pierwszym punkcie był tez cukier puder w woreczkach – wyglądało to jak porcja koki. Wzięłam przezornie jeden woreczek, bo obawiałam się o stan żeli, czy nie zepsuły się podczas podróży w tym upale. Jednak żele mimo ekstremalnych temperatur wytrzymały radę i uratowały skórę. Zużyłam 4 podczas całego maratonu. Dopiero na 30 km udało nam się załapać na resztki bananów i arbuzów. Więcej po drodze nic nie było przygotowane dla biegaczy. Na niektórych punktach z wodą była też coca cola, którą łapczywie piliśmy, nawet po dwa kubeczki. Dobrze, że jej nam nie brakło, zawsze to duża porcja cukru.
Od feralnego kilometra rozpoczął się marsz pod górę. Pokonaliśmy 10 km w 50 minut, 21 km w 2 godziny. Miałam szczerą ochotę zejść po połówce, wlekłam się jednak dalej. Do 30 km droga tylko kilka razy się wypłaszczała i to na bardzo krótkie odcinki, cały czas było pod górkę i to nie w cale taka małą. Dla wtajemniczonych wyobraźcie sobie zamiast niecałych dwóch km Przełęcz Tąpadła w Sobótce – 21 km to jest dopiero wyzwanie. Koło 28 km „zbiegliśmy” z drogi w plantacje bananów na nierówną ziemię i dopadły mnie kolejne konsekwencje odwodnienia, skurcze łydek. Ból łydek pojawił się już wcześniej kilka razy polewałam je wodą, bo o zapleczu medycznym i chłodzącym sprayu można było tylko pomarzyć. Teraz skurcz był tak silny, że mało się nie przewróciłam, stanęłam. Powoli ruszyłam dalej, nagrodą na 30 km były wspomniane owoce. Od 32 km trasa wyraźnie nachylona była w dół, odżyłam a nawet dostałam skrzydeł i z tempa spacerowego koło 10 min na kilometr udało mi się nawet biec 5.30. Nacieszyć się biegiem długo nie było mi dane, bo kilkukrotnie znów trzeba było pokonywać wzniesienia, gdzie z pokorą szłam pod górę a ostatnie dwa kilometry to już czysty masochizm. Pod górę, praktycznie w samo południe, do tego w tłumie wracającym ze stadionu, gdzie trzeba było się przeciskać między rozwrzeszczanym i wesołym towarzystwem, wyprzedzać tych finiszujących z połówki.
Z Maćkiem rozdzieliliśmy się koło 10 – 8 km przed metą, był nieznacznie z tyłu, ale znów musiałam liczyć tylko na wodę organizatorów, zaledwie na dwóch punktach, znów mi jej brakowało. Doszłam jednak do mety i dopiero za bramą stadionu może jakieś ze 100 metrów przed bramą z napisem Finish pobiegłam.
I wcale lepiej nie było, dostałam medal w woreczku do garści i 500 ml butelkę wody. Koniec. Nie było cienia, gdzie można by usiąść, czy się położyć. Zdjęłam buty i parząc sobie stopy łaziłam po ziemi, butelkach i innym niezidentyfikowanym brudzie i śmieciach. Znalazłam odrobinę cienia przy bandach od namiotu jednego ze sponsorów i pilnując żeby mi nie „zakosili” butów i medalu wypatrywałam Maćka. W tak zwanym międzyczasie dostałam kilka propozycji matrymonialnych, nie wiem ile kóz za mnie dawali. Na szczęście Maciek pojawił się ledwie 3 minuty później.
Brakowało mi wody, piłam niezwykle oszczędnie. Nie zidentyfikowałam namiotu medycznego, wepchaliśmy się poleżeć na trawie do namiotu jakieś organizacji zajmującej się chorymi dziećmi. Na szczęście nas nie pogonili. Leżeliśmy i delektowaliśmy się cukrem pudrem, który przezornie wzięłam na 4 km. Jeden malutki woreczek na dwie osoby.
Nie napiszę, że delektowaliśmy się chwilą. Najgorsze było to, że było południe i palące słońce, chcieliśmy przeczekać żar z nieba, po godzinie 13 ruszyliśmy do hotelu. Droga była w miarę zacieniona, ja jednak urwałam kawałek z kartonowego opakowania po piwie i tak osłaniałam głowę. Widok musiał być przedni. Prysznic i kolejne litry wypitej wody postawiły nas na nogi. Po 16 ruszyliśmy z hotelu do „centrum” na obiad w supermarkecie Kilimanjaro (a jakże). Pieczone w głębokim oleju pierożki z mięsem oraz ala nasze pączki tylko trójkątne i piwo przywróciło nam życie. Wymarzony Kilimanjaro Marathon zdobyty niczym wspinaczka na szczyt, nigdy więcej.
Podsumowanie, zastanawiałam się kilka razy czy jak byśmy się przygotowali do maratonu, to wynik był by lepszy. Myślę, że może „urwałabym” z 10 minut, szybciej chyba bym nie dała rady. Byłam 39 kobietą na mecie, 6 w kategorii na 29, łącznie dobiegło 514 osób i zaledwie 98 kobiet.
To bardzo trudna trasa, biec non stop 21 km pod górę jest naprawdę bardzo wymagające, do tego w takim upale. Maratonu nie polecam, chyba tylko tym lubiącym ekstremalne wyzwania. This is Africa. Niczego nie należy oczekiwać, bo biegu nic nie dostaniesz, chcesz coś zjeść to sobie kup pieczonego kurczaka i frytki czy piwo.
Nie wspomniałam o ludziach, maraton to maraton i wszędzie na świecie powymieniasz się uwagami z biegnącymi, atmosfera była dobra. Jednak tubylcy zachowują dystans i gawędzą w swoim gronie. My porozmawialiśmy na trasie tylko z jednym, reszta maratońskich pogawędek była w gronie białych.
To nie jest trasa widokowa, jednak mnie urzekła, cudowne Kilimandżaro i egzotyka jest tak duża, że jest to piękny bieg do oglądania i podglądania tanzańskiego życia. Najbardziej wzruszyły mnie dzieci, które miały autentyczną radochę z każdej przybitej piątki.
W Moshi na początku wstrzymany był ruch, potem biegło się już wśród normalnego ulicznego gwaru, ruchu na szczęście autobusy i ciężarówki nie jeździły na trasie maratonu.
Reszta tanzańskich przeżyć pojawi się w Podróżach po opracowaniu.
42km: 04:39:19 (K40 6) i 04:42:44