Parków rezerwatów jest wiele, wybór praktycznie nieograniczony jednak ja polecam zdecydować się na te największe i najsławniejsze: Serengeti i Ngorogoro.
Dla nas start zaczął się w Moshi, skąd osobowym samochodem zabrano nas do Arushy – biura, gdzie przesiedliśmy się do terenówki i wyruszyliśmy na safari. Pierwszy park to Lake Manyara, który był wstępem i miał nas przygotować na to co wydarzy się dalej.
No to jazda – w samochodzie spędziliśmy całe 4 dni, prawie dwie godziny do Aruschy, ponad godzina do parku a w parku 6 godzin jeżdżenia, potem było tylko gorzej – znaczy dłużej.
Ekipa: kierowca Ali, kucharz, my i dwie Brazylijki pochodzenia japońskiego, lepszej wymarzyć sobie nie można.
W Lake Manyara widzimy stada gnu, zebry, hipopotamy, żyrafy, słonie, stado słoni, które bierze kąpiel piaskową na drodze przy naszym aucie, małpy z niebieskimi jądrami, antylopy, pawiany.
Zachwytom nie ma końca, Ali wypatruje i wskazuje nam zwierzęta, my podekscytowani drzemy się w niebo głosy, by po chwili kontemplować w ciszy to co widzimy.
W parku dostajemy lunch box i wcinamy w pięknych okolicznościach przyrody.
Jedziemy do gorących źródeł i wracamy na nocleg na pole namiotowe w okolicach parku. Po rozlokowaniu w namiotach idziemy na kolację a tam prażona kukurydza. Pogodzeni z losem jemy garściami, po godzinie życie ratuje nam jednak zupa i frytki z rybą, które były naszą kolacją. Jaki kraj taka przystawka.
Rano dokooptowali nam dwie Dunki/ marudy i jedziemy koło krateru Ngorogoro.
Kierujemy się do Serengeti, do południa w drodze, potem już w Serengeti oczy nas bolą od widoku aż po horyzont gnu i zebr. Jakby się sklonowały, niepoliczalne ilości. Gromadzą się tu przed Wielka Migracją. Jeździmy po sawannie, spotykamy jaguara, lwice, bawoła i pędzące równiną strusie.
Ali uświadomił nas, że po Serengeti można jeździć pół roku ciągle innymi drogami tak wielki to obszar. Mnie zadziwia bardzo zmienny krajobraz, sawanna, nagle wyrastają formacje skalne, potem drzewa, busz. Co chwile oczy bombardowane są niesamowitymi widokami i te zwierzęta. Są wszędzie! I mimo, że wiem jak wyglądają, widziałam je w zoo to tu w naturze, ich naturalnym środowisku, wyglądają jakoś inaczej, są większe, piękniejsze, niesamowite!
Wieczorem parkujemy na przygotowanym polu kempingowym, są sanitariaty, kuchnia i jadalnia, nie ma ogrodzenia – dookoła sawanna. Rozbijamy namioty i poinstruowani przez Alego, że nie ma światła – trzeba mieć czołówki, nie można nic zostawiać na zewnątrz namiotu bo zwierzaki zeżrą, jedzenie zostaje w samochodzie i trzeba chodzić w pełnych butach za kostkę, idziemy na kolację.
Ali zaznaczył też, że nie należy ubierać rzeczy w kolorze czarnym i granatowym żeby nie wabić much tse-tse. Hmm, spojrzałam na naszego kucharza – pomijam kolor skóry – wiadomo, ubrany w czarny t-shirt. No cóż, złego licho nie bierze?
W nocy w obozie buszowały hieny, piły wodę z kałuży obok naszego namiotu, potem go obwąchiwały i przyznam, że miałam stracha wyjść do toalety, czekałam aż się rozwidni.
Rano jedziemy na sawannę obserwować wschód słońca, kucharz zostaje złożyć namioty. Spotykamy lwa, jedynego jakiego widzieliśmy, okapi, krokodyle, marabuty.
I łapiemy chwilę wszechrzeczy, w ciszy obserwujemy spore stado słoni z maleńkim słoniątkiem, które przechodzi omijając nasze auto. Słońce jest jeszcze nisko, jest magicznie.
Po południu wracamy na lunch, pakujemy toboły i pędzimy – dosłownie, do obozu Ngorogoro. Po szutrowej drodze z dziurami, luźnymi kamieniami wyciągamy 90 km/h. Ali jest mimo to cały czas czujny i dostrzega geparda. Stajemy i w dostojnym skupieniu oglądamy najszybsze zwierzę na ziemi. Jest piękny, siedzi i obserwuje sawannę. Odjeżdżamy z tym widokiem wyrytym w sercu.
W znanym już rytmie rozbijamy namioty i czekamy z utęsknieniem na kolację, jak zwykle sporo spóźnioną. W tak zwanym międzyczasie jeszcze w namiotach słyszymy „trąbienie słoni”, Maciek stwierdza, że to ktoś ogląda film z safari. Z tą myślą zasypiamy.
Znów wstajemy tak by schód słońca oglądać już z krateru. Wyjeżdżamy z obozu, w którym w nocy buszowały słonie, widzimy je, spore stado. Ali wyjaśnia, że przyszły szukając wody. A głupi biały człowiek nocujący w Ngorogoro myślał sobie że to film puszczają…
I wydawało mi się, że nie ma nic piękniejszego niż sawanny Serengeti, ale to co widzimy w kraterze zapiera dech w piesiach, to raj. Lwy przechadzają się wśród gnu, bawoły toczą spory, hipopotamy pasą się na trawie i udaje nam się spotkać piątego z wielkiej piątki – czarnego nosorożca z młodym.
Widoki, zwierzęta, jest tak pięknie jak w bajce. Na bawołach jeżdżą białe ptaki, ibisy i żurawie koroniaste spacerują wzdłuż drogi, jest też wielkie ptaszysko – największy latający ptak, flamingi, czaple i bociany, które tu „zimują”.
I koniec, wracamy, droga jest długa i mecząca, a dłuży się jeszcze bardziej, kiedy zmieniamy samochód z terenówki Alego na taksówkę z kierowcą wyznawcą pole pole, potem w Aruszy kolejna przesiadka i wieczorem jesteśmy w Moshi. Rano maraton.