Maraton po Tajsku: Laguna Phuket Marathon

Dzięki nieoczekiwanej propozycji właściciela domków mogliśmy sobie pozwolić na dłuższy sen. Zamiast liczyć dodatkową godzinę na dojście i szaloną pobudkę o 2 w nocy, mogliśmy wstać dopiero o godzinie 3. Przygotowaliśmy tradycyjne śniadanie biegacza: kawa i tosty z dżemem. Włożyliśmy wieczorem przygotowany „zestaw startowy” i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą.

Fot. Phuketmarathon.com

Wysiedliśmy z auta nieco wcześniej, bo służby blokowały bezpośredni dojazd. Kilkaset metrów spaceru dobrze nam zrobiło. Tłum już gęstniał, to był pierwszy tak liczny „egzotyczny” maraton: 2101 maratończyków ogółem, byłam zszokowana ilością kobiet – 491 oraz w mojej kategorii – 131, do tego tradycyjnie rozgrywana „połówka”. Zdecydowanie liczebnie dominowali Azjaci choć nie Tajowie. Było sporo Europejczyków, najliczniejsi Brytyjczycy, Polaków nie udało nam się spotkać nie wiem czy biegli.

Chwilę się rozgrzewaliśmy, przy temperaturze powietrza 26 stopni szkoda tracić energię na rozgrzanie mięśni. Powietrze było dodatkowo ciężkie, bo zanosiło się na deszcz. Weszliśmy do strefy startowej i ustawiliśmy się na początku, nie chciałam niepotrzebnie tracić siły na wyprzedanie i szarpać tempo. Tłum ludzi na starcie zapowiadał tłok a wąskie ulice Laguny Phuket raczej nie sprzyjały „rozładowaniu” zatorów.
Nie było przemowy, przeleciał dron a wojskowi kibicerskimi trąbkami dali znak do startu. Pobiegliśmy w ciemność. Ulice były dość słabo oświetlone, momentami lamp nie było wcale. Rozglądałam się, chciałam zobaczyć jak najwięcej. Trzy skrzyżowania dalej zaczął padać deszcz, by zmienić się w ulewę. Byliśmy cali przemoczeni.

Fot. Phuketmarathon.com

Tradycyjnie na biegach w tropikach woda jest co 2 -3 km. Tu było podobnie, na początku pierwszy punkt z wodą pojawił się dopiero na 4-5 km ale było to wystarczające, dalej były już bardzo gęsto rozstawione stoły a na nich woda, izotoniki, gąbki, miski. Co 5 km był bufet i owoce – arbuzy, banany, pojawiły się nawet kokosy i lody z zamrożonej coli, żele. Wszystkiego do oporu. Kierując się doświadczeniem zdobytym na tego typu biegach wiedziałam, że z wody należy korzystać na każdym punkcie, choć łyk – dwa. Żele na maraton szykujemy 4, na każdą godzinę jeden, nie korzystamy z żeli organizatora, ale chętnie biorę banany i arbuzy. Na punktach nie zatrzymuje się, to bardzo ważne, biec – byle nie stanąć, bo potem ruszyć jest bardzo ciężko.

Fot. Phuketmarathon.com

Biegło mi się dobrze, starałam się wbrew ogólnie przyjętym zasadom pierwszą połowę pobiec jak najszybciej (oczywiście w granicach rozsądku, tak by nie odcięło mnie na kolejnych kilometrach), pokonać nocą jak najwięcej kilometrów. Kiedy pojawi się słońce i wzrośnie temperatura będzie po biegu, zostanie walka byle dotrzeć do mety. Takie maratony rządzą się innymi prawami i trzeba je poznać i zaakceptować.

Deszcz nieco mi przeszkadzał, szczególnie doskwierały przemoczone buty, za które zapłaciłam wielkim odciskiem na dużym palcu i dwoma mniejszymi na kolejnych palcach. Biegłam. Byłam zdziwiona trasą bo nie była płaska, pagórki i podbiegi trochę dawały w kość. Wreszcie przestało padać ale zaczęło też robić się widno. Połowa była za mną, Maciek tradycyjnie już koło 10 km nie biegł ze mną, każdy walczył na swój sposób. Koło 30 km zdecydowałam się na banany i arbuzy. Dla mnie dobrze się sprawdzają właśnie na ostatnich kilometrach. 10 km do mety – słońce zaczęło już przeszkadzać a ja odliczać, przy 7 km nie mogłam doczekać się mety. W końcu pojawił się znajomy hotel z pasta party i ostanie metry do mety. Koniec.

Trasa była poprowadzona ulicami, po asfalcie, był tylko może z 3 km fragment po parku z błotem i kałużami. Widoki ciekawe, ulice, świątynie, ocean, plaża, plantacja kokosowa i kauczukowa. Było kilka nawrotów, widziałam że jestem w czołówce, liczyłam kobiety przede mną a było ich zaledwie 3. Zaraz po starcie na około 3 km już ustaliła się kolejność i tak było już do mety, nie było ataków na moje miejsce, ani ja nie goniłam. Biegłam swoje tempo na tyle ile mnie nogi niosły.

Za metą dostałam medal, dalej musiałam przejść do miasteczka, które było podzielone na strefy: medyczną, masaży, żywieniową i finiszera. W strefie żywieniowej była woda, izotoniki, gorące posiłki do wyboru, owoce i lody kokosowe! Z masaży nie korzystałam, choć nie było kolejki. Poszłam odebrać koszulkę finiszera i czekałam na Maćka.

Na koniec okazało się, że żeby otrzymać nagrodę muszę pokazać paszport, którego oczywiście nie miałam przy sobie. Maciek dzielne poszedł do hotelu i mi go przyniósł. Odebrałam trofeum, trochę się pokręciliśmy po miasteczku i o 12 godzinie wróciliśmy do domku.

To był dobry bieg i świetnie przygotowany maraton. Wszystko było perfekcyjne, organizacja na najwyższym poziomie. To bieg, na który chce się wracać i dobrze bawić.
42K: 03:54:18 (4 OPEN i 2 K40) i 04:11:24