Ciągle nie mogę odnaleźć tajemnej mocy i przyciągania Półmaratonu Ślężańskiego. W zeszłym roku pobiegliśmy pierwszy raz i z racji „braku korony” było świetnie. W tym roku „korona” mi przeszkadzała, mam wrażenie, że ponad 4 000 uczestników, to o połowę dla mnie za dużo by czuć się i biec komfortowo.
Fot. Marek Stepowicz
Plan zakładał udział w treningach na trasie połówki, bardzo je lubię, jednak życie zweryfikowało założenia i pobiegliśmy tylko jeden trening w drugi dzień świąt. Jeden bieg wystarczyły, by przypomnieć sobie jak trudna jest to trasa. Wiedziałam co mnie czeka. Na start pojechaliśmy z odpowiednim zapasem czasu, jednak już na wjeździe przywitał nas mały zator, musieliśmy zmodyfikować plany wjazdu i parkowania i całe szczęście, bo przy biurze zawodów już nic wolnego nie było. Spacer dobrze nam zrobił, zaskoczyły mnie ogromne tłumy na sali, na szczęście pakiety odebraliśmy sprawnie i znaleźliśmy nawet kawałek wolnego i spokojnego miejsca żeby się zrelaksować przed starem. Minuty szybko mijały, jak by wiedziały, że w nocy jest zmiana czasu i nim się obejrzeliśmy musieliśmy iść na start. Krótka rozgrzewka i karnie ustawiliśmy się w strefie.
Fot. Marek Stepowicz
Było chłodno i przed wyjazdem z domu zweryfikowałam strój startowy i zamiast krótkich spodenek i koszulki wybrałam wersję długą. Przed startem wyszło słońce i odrobinę wzrosła temperatura. Bałam się, że po raz trzeci w tym roku „ugotuję” się podczas biegu. Armata huknęła i ruszyliśmy masą. Pierwsze 3 km biegło mi się źle, nie miałam miejsca do wyprzedzania, raz mało nie wpadłam na biegacza, który tuż przede mną postanowił stanąć i zawiązać sznurówkę. Biegłam „slalomem”, na pierwszej górce nieco się rozluźniło i można było „biec swoje”, nadal jednak było tłoczno. Zaplanowałam napić się po podbiegu na przełęcz Tąpadła, ominęłam więc pierwszy wodopój na początku podbiegu. Zdziwiłam się, kiedy okazało się, że na górze nie ma picia, do mety zostały mi tylko dwa punkty, trudno. Uratował mnie żel „nawadniający” i wytrzymałam do kolejnego, gdzie łapczywie wypiłam cały kubek. Biegłam i przysięgałam sobie, że więcej nie zapiszę się na „Ślężański”. Wreszcie 3 punkt i ostatnie kilometry do mety, jak zwykle ostatnia górka przed metą dłużyła mi się okropnie i nawet zbieg do mety mnie nie cieszył. Czerwona miękka wykładzina na ostatnich metrach mnie sponiewierała, ale i tak przybiegłam z niezłym czasem, na medal.
Fot. Leon Dubij
Maciek czekał na mnie na mecie, poszliśmy na posiłek. Po drodze usłyszeliśmy od jednego z organizatorów, „że jak będziemy czekać na posiłek dłużej niż 30 sek to możemy złożyć skargę, takie maja standardy”. Czekaliśmy może z 5 sek, więc skargi nie napisaliśmy. Rzeczy zanieśliśmy do damskiego depozytu i tam też nie było kolejek, spokojnie się przebraliśmy, Maciek nawet został wyproszony z pomieszczenia prze biegaczkę, „bo nie ma nic do oglądania, jak by było to mógłby zostać”. Pokręciliśmy się na mecie, powymienialiśmy wrażenia z mnóstwem znajomych. Spotkaliśmy chyba wszystkich a nawet jeszcze więcej, cały Dolny Śląsk biegnie Półmaraton Ślężański”, miło było spotkać tylu znajomych.
Podsumowanie: plan jest taki, że „za rok nie biegniemy”, czy uda się go zrealizować, zobaczymy. Organizatorzy reklamują bieg jako „magiczny”, ja tej magii nie czuję, widoki fajne, ale co z tego jak „straszna masówka” wszystko przesłania, wolę bardziej kameralne biegi. Moim zdaniem „korona” nie służy Półmaratonowi Ślężańskiemu, to nie Wyścig Pokoju i jest gdzieś granica w ilości uczestników. Niby wszystko było na czas, dobra organizacja i nie ma do czego się przyczepić, ale no właśnie tej magii mi zabrakło.
Dziękuję Arturowi za towarzystwo i mam nadzieję, że wybaczy nam odebranie możliwości udziału w losowaniu nagród, innym razem los się do niego na pewno uśmiechnie!
21K: 01:38:58 i 01:41:35 (K40 7)