Rozwiązła relacja o poszukiwaniach zimy w zimie.
Fot. Tomasz Szwajkowski
Potrzeba nam kilometrów przed maratonem, stąd styczeń obfituje w starty w „dziwnych” biegach. Ciekawiej biec w zawodach niż „klepać kilometry” na treningu, dlatego zdecydowaliśmy się na kolejny zimowy bieg o tajemniczym skrócie ZPGS. Jak na bieg górski przystało było zaledwie 500 miejsc, które podczas zapisów rozeszły się błyskawicznie.
Bazą biegu był hotel Karłów, start zaplanowano na godzinę 9.00. Pobudka o 4 rano, śniadanie biegacza i w drogę. Około 30 km przed Karłowem pojawił się śnieg i było go coraz więcej. Na miejscu czekała na nas prawdziwa zima i spory zapas czasu do startu.
Odebraliśmy pakiety, kolejna opaska do kolekcji i zdaliśmy depozyt. Zajęliśmy strategicznie najlepsze miejsca na kanapie i obserwowaliśmy przybywających tłumnie biegaczy.
Przywitaliśmy się z Natalią, Przemkiem i Bartkiem, wiedziałam, że to oni będą „rozgrywać” bieg. Trzymałam za nich kciuki, niezwykle miłe są te chwile przed startem, krótkie rozmowy i kibicowanie im.
Rozgrzewki praktycznie nie zrobiliśmy, kilka wymachów i start. Było umiarkowanie zimno, pochmurnie i padał śnieg. Pogoda jak na góry była świetna, gorzej przeszkadzał mi dziki tłum, w którym biegliśmy. Nie było warunków do wyprzedzania, trasa prowadziła w górę, po kamieniach i musiałam dostosować tempo do kolejki biegaczy przed mną, która wspinała się mozolnie. Starałam się wyprzedzać, gdzie tylko się dało, czasem wpadłam w śnieg po kolona. Gdzieś na 7 km dopiero zrobiło się nieco szerzej i wąską wydeptaną dróżkę zastąpił leśny dukt. Można było swobodnie biec swoim tempem.
Fot. Tomasz Szwajkowski
Trasa była poprowadzona tak jak w „Garminie” jesienią tylko w odwrotnym kierunku. Zbiegi były podbiegami, wejścia zejściami, tylko sceneria bajkowa, cudownie ośnieżone drzewa, na górze mgła i zamiast kamieni śnieg. Na trasie były dwa punkty odżywcze, byliśmy dobrze zaopatrzeni i nie korzystaliśmy z ich dobrodziejstw. Na drugim punkcie Maciek złapał kilka cukierków, które umiliły nam bieg i wspomogły cukrem. Inni biegacze też ochoczo je brali pozostawiając niechlubny dowód w postaci papierków/śmieci na trasie. Nie ładnie!
Celem było złamać 3 godziny, przed nami ostatni kilometr, słynne schody i 10 minut. Nie wiedziałam czego się spodziewać i wstyd się przyznać ale nigdy nie byliśmy na Szczelińcu. Wspinaliśmy się po ośnieżonych schodach, były już bardzo wyślizgane przez innych biegaczy. Trudno się szło pod górę, bo trasa była dwukierunkowa i masa ludzi już schodziła z góry. Towarzyszyły nam głupie komentarze, że jeszcze ponad 1 km, daleko, blisko, mało, dużo. Wiele osób dopingowało. Maćka to denerwuje na mnie nie działa, skupiam się na drodze, ale dziękuję wszystkim na trasie za wsparcie czy to uśmiechem (nawet przez łzy) czy kciukiem w górę (nawet jak rąk nie czuję). Wreszcie meta, wbiegliśmy na nią razem, tak jak wystartowaliśmy. Znów byłam spowalniaczem choć pierwsze 10 km to Maciek mnie gonił, jak już dogonił zwolnił do mojego tempa i biegliśmy już razem. Nie udało mi się złamać 3 godzin, zabrakło 4 minut. W połowie dystansu byłam 15 kobietą, na mecie wylądowałam na 24 pozycji i 7 w kategorii.
Przemek zrobił nam na mecie najładniejsze zdjęcie jakie mamy z biegów. Dzięki!
Meta na Szczelińcu okazała się bardzo nieszczęśliwa, w schronisku tłok, do herbaty nie dało się dopchać, ani wejść ani wyjść, przebrać tym bardziej. Odebraliśmy depozyt, zdążyliśmy porządnie zmarznąć i zdecydowaliśmy się chodzić na dół, do bazy w Karłowie. To był gwóźdź do totalnego rozsypania się na kawałki dla mnie. Cała spocona z każda minutą marzłam coraz bardziej, mokre stopy dosłownie mi zamarzły. Schodziło się gorzej niż wchodziło w ogonku, biegacz za biegaczem. Często stając by przepuścić biegnących na metę. Schodów praktycznie nie było, jedna wielka wyślizgana górka, trzymałam się desperacko poręczy, ale i tak zsuwałam się w dół. Wreszcie skończyły się schody, ale do hotelu było jeszcze z 300 metrów ja nie czułam stóp, dłoni, miałam problemy z oddychaniem i było mi słabo, do tego jak na babę przystało popłakałam się. Wreszcie dotarłam do budynku, przebrałam się w suche rzeczy i doszłam na tyle do siebie, że stanęłam do kolejki po ciepły posiłek. Makaron ze szpinakiem, surówka, herbata z cytryną (za herbatę trzeba było już płacić) postawiły mnie na nogi. Posileni zapakowaliśmy się do samochodu i wróciliśmy do domu. Gdy odtajałam okazało się, ze mam stłuczony i cały spuchnięty duży palec u nogi, chyba pożegnam się z paznokciem.
Podsumowanie. Można zrobić bieg w górach z dobrze oznaczoną trasą, punktami odżywczymi w miejscach gdzie zaznaczono, że będą, mimo naprawdę trudnych warunków i dużych ilości śniegu. W połowie trasy, która urzekła mnie piękną scenerią, zastanawiałam nad ponownym udziałem w przyszłym roku. Meta na Szczelińcu i tak uwielbiane przez biegaczy schody totalnie mnie zniechęciły. Na nie przemawia też ciągle ta sama trasa: Radków i Karłów, dwa biegi ta sam trasa… trzeci raz nie mam ochoty nią biec. Organizacja była dobra, porządnie zorganizowany bieg i nie ma się do czego przyczepić, polecam niezdecydowanym, jednak dla mnie kończy się przygoda z Górami Stołowymi. W przyszłym roku sprawdzimy Ślężę w zimowym półmaratonie.
21 K: 03:03:59 i 03:03:59