Miał być tygrysek a wyszła kuternoga i łamaga, a jednak w tym biegu była magia.
Początek był podobny do poprzedniego dnia – spacer z hotelu, depozyt, wejście do strefy startowej i godzinne oczekiwanie na start. Tym razem wzięliśmy folię termiczną, więc zimno nie było nam straszne. Tłumy ludzi.
Start odbył się punktualnie i bardzo sprawnie. Pierwsze 9 km na terenie Disneylandu, potem wybiegliśmy i trasa była poprowadzona tak samo jak w ubiegłym roku. W paru nie odmówiłam sobie zdjęć z Kopciuszkiem i jej karetą oraz bohaterami bajki, której nie znam, ale były to wesołe zwierzaki.
Na fragmencie trasy, gdzie była mijanka z zainteresowaniem wypatrywaliśmy kto jest pierwszy i gdzie jest Paula. Prowadzący miał sporą przewagę nad drugim (Warszawski biegacz) i trzecim a mistrzyni przewidywalnie przewodziła kobietom.
Na trasie było sporo punktów odżywczych i nawadniania. Dla nas aż za dużo, do tego muzyka, punkty kibicerskie i wesoła atmosfera.
W połowie dystansu zaczęłam odczuwać lewe kolano i było już tylko gorzej. Z rosnącą obojętnością obserwowałam jak mijają mnie kolejne kobiety. Naliczyłam ich siedem. Wbiegliśmy do parku i już było „czuć metę”.
W towarzystwie wzajemnie wspierających się biegaczy minęliśmy metę, a ja znów nie widziałam Myszki Miki! Do trzech razy sztuka.
Kierowani przez obsługę odebraliśmy nasz dodatkowy medal i ponownie jak przy 10k zestaw przekąsek, banana, powery i wodę. Tym razem przeciskanie się do trefy expo szło nam gorzej, było znacznie więcej ludzi. Nagrodą był brak kolejek na masaż, z którego skwapliwie skorzystaliśmy.
Podobnie jak zeszłym roku oficjalne gadżety wyprzedawano z 50% zniżką, trzeba będzie przygotować się na to w przyszłym roku. Wylatywaliśmy wieczorem, hotel musieliśmy opuścić do 12 godziny, więc nie mogliśmy za długo kibicować wróżkom i królewnom biegnącym do mety.
I tak kończy się nasza przygoda, rok 2, epizod 6.
To be continued.