Po zapisach w noc sylwestrową na trasie biegu w Jakuszycach przyszedł czas na bieg.
Poważnie obawiałam się pogody w dzień wiało, lało i było zimno w nocy jednak aura dopisała.
Na Stadionie Olimpijskim stawiliśmy się już o godzinie 19, chcieliśmy spokojnie dojechać, zaparkować i wystartować w Biegu Rodzinnym. Zdziwiłam się utrudnieniami na drodze, zapowiadane były dopiero na godzinę 20.00. Auto udało nam się zaparkować “tam gdzie zwykle” czyli koło śp. Alibi, co oznaczało 2 km spacer na start.
Po drodze mijaliśmy ekipy organizatorów rozkładające kilometraż. Na stadionie były już tłumy, potrzebowaliśmy chwile na ogarnięcie i wystartowaliśmy.
Po finiszu na stadionie poszliśmy do depozytu. Obsługa bardzo pilnowała porządku, nie chcę napisać, że była niemiła… Po krótkiej rozgrzewce ustawiliśmy się w swojej strefie startowej, którą chyba nieco na wyrost wybraliśmy, ale to było w styczniu i plany były optymistyczne.
Pierwsza uwaga. Denerwowało mnie, że nikt nie pilnował stref i wszyscy mogli się ustawiać jak chcieli. Rozumiem zaufanie do ludzi, jednak we Wrocławiu bardzo słabo wygląda kultura biegowa, zwłaszcza na nocnej połówce. W czerwonej strefie widziałam i tych z zielonej i pomarańczowej…
Postanowiłam dotrzymać kroku balonikom na 1:40.
Abbiamo impostato. Pierwszy raz biegłam na pacemakerów i chyba nie chcę tego powtórzyć. Nie skupiałam się na otoczeniu tylko na balonach. Nie czerpałam przyjemności z biegu i 15 km pokonałam mechanicznie, jak w transie. A 17 km nie utrzymałam tempa i nieco zostałam w tyle. Finisz nieco odpuściłam, choć mogłam docisnąć. Medal wręczyła mi Renata Mauer-Różańska, no dobra specjalnie do niej podeszłam, żeby zawiesiła mi medal.
Wzięłam wodę, izo i banana. Ludzie jak zwykle brali ile wlazło, całe torby wypychali bananami, targali po kilka butelek napojów. Nie pomyśleli, że za nimi jeszcze kilka tysięcy wbiegnie na metę…
Wzięłam koc termiczny, który jest świetnym wynalazkiem i poszłam po ciepły posiłek. Zaryzykowałam żurek na boczku. W tym roku zupa była smaczna. Ruszyłam do depozytu i to była cała wyprawa. W depozycie spotkałam się z Maćkiem, znów dostaliśmy reprymendę od obsługi i powoli ruszyliśmy do auta po drodze dopingując biegaczy. Bez korków i problemów wróciliśmy do domu, co potwierdziło, że nasze nieco odleglejsze parkowanie jest słusznym wyborem.
Druga uwaga. Strefy odbioru medali i picia były zorganizowane tak jak na dużych biegach – skanalizowanie ludzi, przechodnie stanowiska, nic odkrywczego, tak powinno być na każdym dużym biegu. Credo che, że dużym błędem było umiejscowienie posiłków i depozytu. Jeśli ktoś nie posilił się zaraz za metą i poszedł do depozytu już nie mógł wrócić do “strefy”. Depozyt był za daleko od mety. Organizatorzy powinni pomyśleć, że biegacze będą chcieli się przebrać, ubrać a potem ewentualnie coś zjeść.
Generalnie było lepiej niż w zeszłym roku, ale nadal bieg nie zasługuje na miano “naj” oppure “super”. Muzyki było więcej, była też bardziej słyszalna. Mnie dobijała Celine Dion i jej przebój z Titanica, słyszałam go dwa razy na trasie, drugi raz koło 18-19 km, no bardzo “energetyczny” kawałek na finisz. Nic tylko iść spać. Ładnie oświetlony był tylko Most Grunwaldzki, ilość kibiców na trasie bez szału. Najbardziej brakuje mi klimatu i atmosfery, wrocławski nocy półmaraton to masówka bez duszy. Zastanawiam się czy wystartować za rok, jest tyle innych, ciekawszych biegów.
Miało pobiec 11 000, wystartowało ponad 9 900, kobiet biegło 2 940, co jest słabym rezultatem i zdziwiłam się, że aż 150 osób nie dobiegło do mety. A wracając do biegu, tak złamałam 1:40, “zrobiłam” życiówkę. Byłam 17 w swojej kategorii.
21K: 01:39:28 in 01:41:44