Po rocznej przerwie, co razem daje dwa lata powróciliśmy na boisko w Zabełkowie. Marian trzyma standard. W tym roku były niezłe jaja – najpierw jajecznica ale na twardo, potem jaja sadzone, moja ulubiona smażonka by wreszcie maraton zakończyć jajkiem w kanapce.
Na boisku stawiliśmy się pierwsi, no ale jak ktoś wstaje 4.40… Droga była bardzo przyjemna, mało dziur – jechało się wygodnie i o dziwo wgapianie się w zegary zajęło mi pierwsze dziesięć minut, potem się wyluzowaliśmy i pruliśmy maszyną.
Rzeczona “jajecznica ale na twardo”
Auta zjeżdżały na zlot a przodowali w tym Czesi.
Miután üdvözlet, oficjalnym otwarciu zlotu i medialnej zawierusze
ruszyliśmy do Raciborza na zamek i do browaru.
Mogliśmy oglądać proces naturalnego ważenia w otwartych kadziach (ciekawe czy ktoś nie oparł się pokusie),
inni mieli mniej szczęścia i byli zamknięci.
O ile wycieczka do browaru była ciekawa, to zwiedzanie zamku już mniej. Szczerze to nie ma w nim nic ciekawego a ekspozycje są na siłę przygotowane (wstrząsająca gablota z lalkami Barbie) ale przewodniczka przezornie zamknęła drzwi i nikt nie mógł zdezerterować. Z drugiej jednak strony jak się popatrzy na archiwalne zdjęcia zamku i co z niego zostało po wojnie i jak wygląda teraz to nie ma się co dziwić…
Po powrocie na boisko było jak na zlotach bywa…