z wielkim rozczarowaniem z Modeny w tle udaliśmy się do mekki czerwonych aut w Maranello.
czy wizyta w fabryce nasyci nasz apetyt?
Najpierw musieliśmy dojechać…
Przywitał nas wielki, czarny koń i chyba najbardziej „oklepany” widok.
Dalej było nieco lepiej
Wszyscy trzymają kciuki za Schumiego.
Urzekło mnie Dino, z resztą nie po raz pierwszy, ale nie mogę przeboleć, że nie było Testarossy!
Reszta aut taka – nijaka.
Dobrze – przyznaję się, podobało mi się jeszcze TO Ferrari, ale ile w tym było zasługi samej prezentacji…
Było trochę edukacyjnie,
a z wycieczki do fabryki mamy tylko to,
bo obowiązywał zakaz fotografowania, w każdym razie chłonęliśmy jak gąbka każde słowo przewodniczki, przejechaliśmy się po torze Fiorano, widzieliśmy samolot ze słynnego pojedynku Gillsa Villeneuva i TYLE Ferrari, że na kolejne 30 lat wystarczy. Rocznie produkowane jest 7000 aut, głównie do CHRL, USA i GB. Najtańsza jest California i czeka się na nią dwa lata, reszta około roku. Właściciel najpierw dostaje idealnie odwzorowany w każdym szczególe model zamówionego samochodu, a przy odbiorze Ferrari organizuje imprezę „odbiorową”, wszystko oczywiście w cenie auta 😉
Widzieliśmy fabrykę bolidów i aut „cywilnych
(nowa) Fabryka bolidów F1 w trakcie budowy.
Na koniec obowiązkowa wizyta w najsłynniejszej knajpie
i zmiana kół.
A, że prześladuje mnie Maserati, to po powrocie do Modeny…
Wybaczam jednak Trójzębowi, w końcu w tym roku obchodzi setne urodziny.
I żeby tradycji stało się zadość – ocena – oba muzea i muszę to z przykrością napisać, są „słabe”. Wystawionych samochodów jest niewiele, brak przekrojowych, flagowych modeli i spójnie opowiedzianej historii. Sytuacji nie ratuje nawet fabryka, która zazdrośnie strzeże swoich tajemnic. Dla miłośnika marki polecam, reszta niech pakuje walizki i jedzie do Francji…