Drugi dzień zaczął się deszczem i rozterkami jechać, czy nie.
Na szczęście koło dwunastej przestało padać i pojechaliśmy. Nie tylko my, na drodze tworzył się zator i mieliśmy problemy z wjechaniem na teren zamku, tym bardziej że nieuprzejmy ochroniarz nie chciał nas wpuścić pierwszą bramą. Do drugiej był spory korek „normalnych aut” a nam auto znów zaczynało się grzać. 1 zgrzyt
Organizatorzy namawiali nas na sportową próbę ale tor zamienił się w grząskie bagnisko a przed nami jeszcze jechał Hummer, odpuściliśmy. Marcos zawisł by na koleinie i tyle było by z jazdy.
Zrobiliśmy rekonesans aut, cieszyłam się na zapowiedź przyjazdu Saaba Sonetta. Przyjechał, jednak na „żywo” auto całkowicie mnie rozczarowało!
Do tego ma kierunkowskazy od Marcosa 🙂
Na zlocie było mniej aut niż w ubiegłym roku, skromniejsza była też reprezentacja aut „prestiżowych”.
Może to dla tego, że formuła Motoclassic dość szybko się „starzeje” i mało atrakcyjne jest zwiedzanie tych samych miejsc, a dwa dni weekendu przeznaczone na stanie w Topaczu są po prostu nudne dla uczestników.
Powiększa się za to przestrzeń dla dilerów samochodowych, niektórzy to nawet nie wiedzą co sprzedają 😉
Innym słoma wychodziła z aut
Poszliśmy na żetonowy lunch i zostaliśmy odprawieni z kwitkiem (podobnie jak Peda) – godzinę przed wyznaczoną godziną zakończenia wydawania posiłków – zabrakło pierogów. 2 zgrzyt. Jestem w stanie dużo zrozumieć i wybaczyć, ale na zlocie nie może zabraknąć jedzenia dla uczestników! Wysłali as na grilla, ale tam porcje były skromne: kiełbasa, kaszanka lub karkówka do wyboru i bułka, za ogórka trzeba było dodatkowo płacić.
Spotkaliśmy wielu znajomych, rozmowom nie było końca. Poznaliśmy też mnóstwo nowych pozytywnie zakręconych motomaniaków. Spotkaliśmy też parę z Bielska Białej, w zeszłym roku byli Citroënem SM-em. Okazało się, że w tym roku zgłosili się Jensenem Interceptorem i organizatorzy nie przyjęli ich na zlot. 3 zgrzyt.
Nie było też Hołka, a mętne tłumaczenia i bark informacji nie wyglądały profesjonalnie. Mnie to akurat nie wzruszało, czarę goryczy dopełnił jednak incydent z kaskiem. 4 zgrzyt. Marcos był oblegany i budził duże zainteresowanie. Cieszyłam się z pozytywnego odbioru auta, wiele osób doceniło jego unikatowy charakter. Pozwalaliśmy siadać za kierownicą i oglądać wnętrze. W aucie leżał kask, jakiś chłopak wsiadł do auta i bezczelnie wziął i założył go sobie na głowę. Tego było już za wiele, zamknęliśmy samochód i tyle było oglądania.
Pojechaliśmy późnym popołudniem szykować się na bal. 5 zgrzyt. Menu oprócz przystawek było takie same jak w zeszłym roku. Bawiliśmy się dobrze i duża w tym zasługa i uwaga tu będzie pozytyw Krzysztofa Ibisza. Jestem zaskoczona jego profesjonalizmem i szybkością „uczenia się” faktów motoryzacyjnych. Sprawdził się jako konferansjer i prowadzący imprezę.
Podsumowanie, czyli 5 zgrzytów – skrzynia padła. Odniosłam wrażenie, że publiczność jest ważniejsza, uczestnicy liczą się mniej. Nie do przyjęci jest też wyraźna różnica w traktowaniu aut old i young. Chciałabym, by organizatorzy docenili i zauważyli też auta po 1960 roku, a na głównym trawniku znalazło się miejsce na wspaniałą wystawę perełek motoryzacji od 1900 do 1980 roku. Wzbogaciło by to i urozmaiciło charakter zlotu i pokazało całe piękno motoryzacji.
I na koniec – dno i metr mułu – w GW dziennikarka napisała, że Mini Marcosem jeździł Roger Moore w „Świętym”.