Historia po raz kolejny się powtórzyła – rano świeciło piękne Słońce. Przy śniadaniu czułam się jak w domu tylko zamiast dwóch sępiących psów były kaczki, nie żałowałam im bułki.
Posileni wyjechaliśmy, przed nami był trudny dzień i 331 km.
Wybieraliśmy drogi z dala od autostrad, spokojne i puste były naszymi sprzymierzeńcami. Mogliśmy podziwiać widoki, delektować się drogą mknąc z zawrotną prędkością (w porywach) do 80 km/h. Kilka razy prawie wylądowaliśmy na Słoweni. Po długiej i niewątpliwie męczącej drodze zjechaliśmy na rogatki Wiednia i się zaczęło. Na nasze nieszczęście znaleźliśmy się tam około 15, ruch obezwładniał. Nie przeszkodziło to innym kierowcom rozmawiać z nami o Clubim na światłach stojąc w korku, ja byłam przerażona. Wreszcie udało nam się dojechać na kemping a tu kolejny szok.
Okazał się zamknięty i dziadek cieć powiedział nam i jeszcze kilku zdezorientowanym kierowcom kamperów, że sezon rozpoczyna się dopiero od 1 czerwca i do tego czasu działa tylko kamping Wiedeń West. Chciało mi się płakać, Maciek wbił do nawigacji nowy adres – do celu 11 km.
I tak w piekielnym upale, korkach, kompletnie nie znając miasta pchaliśmy się prawie przez centrum na nasz nowy kemping. Byłam kompletnie rozbita i podenerwowana, wydawało mi się, że temperatura w silniku zaraz osiągnie krytyczny poziom i nigdzie nie dojedziemy. Udało nam się pokonać te piekielne 11 km i szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce. Moje czarne wizje dotyczące braku miejsc się nie sprawdziły, nawet pani w recepcji mówiła po polsku i po 16 zmasakrowani się rozbiliśmy.
Nic już tego dnia nie robiliśmy, tylko dobry obiad włoskie wino w akompaniamencie deszczu oczywiście.