Rano pobudka o 6 rano – nie mogę się pozbyć nawyku… Z trudem doczekałam 7 i zrobiłam swoją krzątaniną pobudkę na kempingu. Zresztą nie wiem jak ludzie mogą tam wypoczywać czy spać – kemping położony jest wzdłuż głównej drogi przelotowej i hałas z ulicy jest niemiłosierny.
Grubo przed 9 stawiliśmy się w dolnej stacji kolejki, a kto rano wstaje, okazało się, że łapiemy się na promocyjny bilet na samą górę. Bez wahania kupiliśmy one way ticket i tak mieliśmy schodzić na własnych nogach z góry. W towarzystwie nielicznych turystów wjechaliśmy na 1760 m npm. Było słonecznie i rześko ale niesamowicie pięknie. Pospacerowaliśmy, podziwialiśmy widoki i podglądaliśmy zabawy świstaków.
Droga powrotna okazała się piekielna – stromo w dół, kamieniście i dłuuugo. Ostatnie kilometry z 11 jakie przeszliśmy wiodły przez gaje oliwne ale wcale nie było łatwiej, osypujące się kamienie, głazy z których trzeba było skakać – miałam już wizję, że nie jestem w stanie dalej iść. Na asfalcie zdjęłam trampki i szłam na bosaka, Maciej miał nogi obtarte do krwi. Po zejściu, 3 h 46 min 51 sek później moczymy zmasakrowane nogi w Gardzie czekając 2 godziny na zakończenie sjesty żeby kupić olej do samochodu. Uwielbiam to ich usankcjonowane lenistwo, nie ma nic lepszego jak tracić 2, 2,5 a nawet 3 godziny w środku dnia na NIC. Wreszcie upierdliwa sjesta się kończy i z zakupami wracamy na kemping a tam niespodzianka – znajomy miniak ze Słowacji.
Po wymianie pozdrowień, relacji z trasy i atrakcji z drogi nieziemsko zmęczeni poszliśmy spać, ale szum z drogi ciągle mi przeszkadzał.