Rano, wreszcie w towarzystwie Słońca pokonujemy przełęcz Brenera, we Włoszech wita nas upał i jeszcze więcej Słońca.
Alpy okazały się nie straszne, a droga poprowadzona doliną ma mało stromych podjazdów. Jechaliśmy powoli podziwiając widoki i delektując się drogą. Nieco gorzej zrobiło się po stronie Włoskiej – jadąc za ciężarówką w żółwim tempie Clubi się nieco zgrzał. Musieliśmy stanąć żeby ochłoną – bo kreska od temperatury niebezpiecznie prawie wskazywała czerwone. Tym bardziej, że grilla przysłaniał od środka karton, który miał chronić elektrykę przed deszczem. Teraz trzeba było go usunąć. My też skorzystaliśmy z okazji i szybko się przebraliśmy w letnie rzeczy.
Wreszcie ujrzeliśmy początek Gardy.
Zauroczeni widokami z jedną małą zmyłką dotarliśmy na kemping i czekało nas pierwsze zderzenie z włoską rzeczywistością – sjesta. Odczekaliśmy prawie godzinę i wreszcie udało nam się zameldować i rozbić w oliwnym gaju. Poszliśmy do miasta na obowiązkowe zakupy. Jest malowniczo i słonecznie, wreszcie czuję się jak na wakacjach.
Ale…
Maciek sprawdził olej – nie robił tego jeszcze w tym sezonie. Jestem na niego wściekła- zawsze przed wyjazdem pytam czy sprawdził płyny, jak mógł przed tak trudną trasą nie sprawdzić oleju! Oczywiście jest dużo poniżej minimum, zapasu mamy za mało. Plan na kolejny dzień – Monte Baldo i 2 litry oleju!