Wstajemy wcześnie rano i w towarzystwie chmur a czasem nawet mżawki kierujemy się na Innsbruck.
Miasto ze skoczną tylko przejeżdżamy nocleg mamy w rodzinnym pensjonacie w Mutters. Pniemy się ostro w górę i wreszcie dojeżdżamy na miejsce. Miejscowość jest typowo alpejska, nasz pensjonat też, prowadzi go wielopokoleniowa rodzina -dziadkowie, córka i pies. Ten ostatni jest bardzo ważny, ma nawet wystawiony album w recepcji, można go głaskać ale tylko po głowie.
Pokój mamy na poddaszu, cały jest urządzony w drewnie. Pomiędzy ulewami udaje nam się pospacerować i obejrzeć Mutters. Towarzyszy nam wszech panujący zapach krowiej kupy, co nie zmienia faktu, że jest urzekająco pięknie, dookoła górskie szczyty, w dole Innsbruck. Po spacerze atakujemy saunę ale okazuje się zamknięta więc dzień kończymy na basenie. Miniak nocuje w garażu w towarzystwie Mercedesów i Audi innych gości, którzy gratulują nam oryginalnego auta.
Rano po szynce szwarcwaldzka albo innej 🙂 w towarzystwie śmierdzącego sera pożegnaliśmy gościnne progi Tyrolu. Jestem ogromnie zadowolona, że dwie noce spędziliśmy nie pod namiotem – jak pierwotnie planowałam ale w pensjonatach. Dziś rano gospodyni powiedziała nam, że w górach padał śnieg, a o zimnie i ciągle padającym deszczu nie wspomnę. Teraz koniec luksusów – trzeba wreszcie rozbić namiot – atakujemy Włochy.