Niedzielę postanowiliśmy spędzić na „szlaku rezydencji ziemiańskich”. Droga do Dobrzycy, gdzie był zaplanowany start rajdu minęła nam błyskawicznie, odległość 110 kilometrów jest niezwykle przyjemna, gdyby tylko po drodze nie leżały rozjechane zwierzęta ilościach wskazujących na ostrowską masakrę piłą łańcuchową.
Na miejscu spotkaliśmy znajomą wytworną parę z Citroëna w anturażu z Rodzynką.
Po krótkiej odprawie ruszyliśmy na trasę, która nie zawsze była prosta ale niezwykle przyjemna na leniwe niedzielne popołudnie. Nie zostaliśmy wymęczeni próbami sportowymi, których było kilka: najazd na deskę, ominięcie żaby- kaczuszki, odjechanie na 180 cm, dojechanie na 30 – które musimy poćwiczyć bo odległości mieliśmy dwa razy większe :). Zwiedzanie posiadłości też nie było przewodnikowo nużące tylko spacerowo przyjemne.
Dłuższy postój mieliśmy na Rynku w Pleszewie, gdzie zaliczyliśmy kawę, grochówkę i pogawędki z automaniakmi.
Dowiedzieliśmy się, że Belmondzie są w cenie, Izabele są tylko cztery a Święty nie zawsze jest święty.
W drodze powrotnej Clubi robił za przewodnika stada, potem musiał się przedzierać przez pola kukurydzy a na miejscu został zaskoczony ilością ludzi zwiedzających…
Na koniec w oranżerii wysłuchaliśmy bardzo oryginalnego koncertu harfisty, który śpiewa, nawet dzieci oniemiały.
Po angielsku się ulotniliśmy z obietnicą, że przyjedziemy za rok na koleją przyjemnie samochodowo leniwą niedzielę.