Rano przywitało nas nieśmiałe Słońce, było chłodno. Poszliśmy oglądać miniaki i szukać Clubmanów Estate.
Jak na złość jeden – żółty na cosmicach z Anglii był obok nas. Po porannych miniakowych zakupach – w tym roku niespotykanie małych poszliśmy zwiedzać Ballatonfured. Daliśmy sobie spokój z zaplanowanym i opłaconym rajdem nawigacyjnym. Stwierdziłam, że to przegięcie jechać 100 km na start i o koło 120 wracać na kemping. Chcieliśmy odnaleźć plażę i zejście do jeziora. Niestety dostępu albo nie było albo był płatny i o plażach można było zapomnieć bo ich nie było. Miasteczko przypomina nasze nadmorskie kurorty z ładnym portem i promenadą. Postanowiliśmy popłynąć w godzinny rejs i nasze podejście na godzinę 13 skończyło się fiaskiem bo nie było odpowiedniej liczby osób. Wygrzewając się na promenadzie zjedliśmy tutejszy zawijany przysmak i upajaliśmy się cudownym zapachem wszechobecnych róż. O 15 popłynęliśmy w upragniony rejs tak by naszej immemowej tradycji stało się zadość. Było bardzo przyjemnie.
Po południu wróciliśmy na kemping, zjedliśmy tradycyjne polowe danie – zupki chinki. Maciek posiedział sobie w Cobrach w miniaku sąsiada Anglika. Przelotnie spotykaliśmy członków polskiej ekipy. Od Darka dowiedzieliśmy się, że jechał z żoną na dwa mini – stare i nowe – zgadnijcie, które zostało w drodze odmawiając posłuszeństwa 😉 W głównym namiocie odbyło się oficjalne otwarcie, wręczanie prezentów – nasza ekipa jak zwykle z wielkim zadęciem i niezłym zamieszaniem. Nie mieli na czas prezentu, weszli wywołani na scenę bez a potem wepchali się jeszcze raz już z prezentem. Nieco żenujące było to przedstawienie ale tradycji stało się zadość. Poszliśmy do Słoweńskiej ekipy i gromko witani urzędowaliśmy w ich namiocie. DJ Marko zagłuszał główny namiot. Tomasz dobrze zauważył, że nasza przyjaźń traw już 5 lat i spotykamy się raz do roku na IMMach właśnie. Dowiedzieliśmy się, że Serbska ekipa, która po raz pierwszy jechała na IMMa po drodze miała problemy z dwoma mini i nie wiadomo, czy przyjadą. Tak blisko –nieco ponad 300 km a tak daleko…