Prawie z łezką w oku pożegnaliśmy kemping. Z wrażenia nawet nie zrobiliśmy pamiątkowego zdjęcia miniaka przed tablicą informacyjną. Do przejechania mieliśmy 450 km do znajomego już kempingu niedaleko Plauen – Pirku.
Maciek jechał pierwszy odcinek. Tankowanie i bardzo szybko znów trzeba było się zaopatrzyć w benzynę. Nie mogłam tego kłaść na karb ostrej jazdy Maćka – on zawsze zdecydowanie szybciej jedzie ode mnie i więcej ciśnie miniacza. Szybkie obliczenia wykazały spalanie na poziomie 13 – 14 litrów na 100 km. Coś było nie w porządku. Zatankowaliśmy auto, nie było rady, ale na najbliższym parkingu stanęliśmy bo paliwa nadal ubywało w zastraszającym tempie. Maciek odpiął akumulator żeby zresetować komputer. Musieliśmy czekać około 15 minut w tym czasie zajrzał też pod maskę. Okazało się, że krzywka od podciśnienia pękła i auto brało „lewe” powietrze. Stąd też tak ogromne spalanie. Nie mieliśmy taśmy, żeby zakleić uszkodzenie ale wpadłam na pomysł żeby pójść do kierowców tirów które licznie stały na parkingu oni powinni mieć takie sprzęta. Już pierwszy zagadnięty kierowca poratował nas taśmą i dokładnie oklejona krzywka wylądowała na swoim miejscu. Kolejne kilometry upłynęły pod znakiem wgapiania się w skazówkę poziomu paliwa. Na szczęście diagnoza i leczenie okazało się trafne i wszystko wróciło do normy. Na obiad byliśmy już na kempingu. Woda w jeziorze była znacznie zimniejsza od bodeńskiej i zrezygnowaliśmy z kąpieli. Żeby tradycji stało się zadość zebrały się czarne chmury i zaczęło padać. Koniec końców o 19 poszliśmy spać kołysani do snu odgłosami ulewy.