Chur

Wieczorne obrady zaowocowały decyzją, że rezygnujemy z Chamonix i jedziemy bezpośrednio do Chur. Oboje nie byliśmy pewni trasy, tuneli i opłat tym bardziej, że to już Francja. Z gazetki z Coopa dowiedzieliśmy się, że po drodze na kemping jest wiele interesujących miejsc do obejrzenia: kopalnia soli, jaskinie itp. Nowa trasa liczyła około 300 km.

Rano po śniadaniu wyruszyliśmy – najpierw granica i wjazd na teren Francji. Urzekły mnie klomby z kwitnącymi różami i wszędobylska lawenda. Znów jechaliśmy brzegiem Jeziora Genewskiego, kolejna granica tym razem powrót do Szwajcarii – przemknęłam z zawrotną prędkością ponad 50 km na godzinę tak że nawet strażnik nie zdążył wyjść z budki. Zobaczyłam go tylko we wstecznym lusterku jak stał zdziwiony na środku drogi – ja też się zdziwiłam, że to byłą granica. Po około 80 km mieliśmy pierwszy przystanek w Bex. Zatrzymaliśmy się zwiedzić kopalnie soli – the Salt Mines of Bex . Wejście mieliśmy wyznaczone na 10.30. Po prawie dwóch godzinach zwiedzania włączając w to jazdę podziemną kolejką, film i luzacką przewodniczkę, która puściła nas samopas po kopalni a potem się martwiła, że zaginęliśmy i zabije nas metan 🙂 ruszyliśmy w dalszą drogę. I tu dopiero czekały nas niespodzianki. Niby zaczęło się niegroźnie znów na horyzoncie pojawiły się szczyty gór, powoli zbliżaliśmy się do jednego ramienia pętli proponowanej na IMM (najpiękniejszej trasy widokowej w Szwajcarii), które stanowiło fragment naszej trasy. Mijaliśmy stare, zabytkowe wioski. Pojawiły się stacje z platformami kolejowymi dla samochodów mające ułatwić przeprawę przez góry. My jednak nie chcieliśmy z nich korzystać, w końcu przyjechaliśmy tu oglądać widoki i przejechać miniakiem przez góry! Zgubiła nas nawigacja i na pętli zamiast pojechać na Furkapass pojechaliśmy na Grimsel. Naszym ochom i achom nie było końca – droga wiodła niczym serpentyna na wysokość ponad 3000 m.

Gdy otrzeźwieliśmy zatrzymaliśmy się koło martwego jeziora upewnić się czy dobrze jedziemy. Oczywiście właściciel restauracji powiedział, że jedziemy w złym kierunku. Biedny miniak musiał teraz zjechać w dól, bałam się o jego hamulce. Spisał się jednak dzielnie i patrzyłam tylko z przerażeniem na trasę, która nas czekała była niemal identyczna jak ta która właśnie pokonaliśmy. Nie było rady – to jedyna droga, zresztą otwierana tylko w sezonie letnim. Po drodze mijaliśmy wiele szlabanów skazujących jak często droga ta jest nieprzejezdna. Znów spinaliśmy się do góry po drodze minęliśmy jęzor lodowca, na platformie widokowej zaliczyliśmy małą sesję i dalej w drogę. Znów w dół serpentynami dojechaliśmy do miasteczka. Odetchnęłam z ulgą, że góry i serpentyny się już skończyły – o naiwna głupoto. W Andermacie znów zapytaliśmy o drogę i okazało się, że czeka nas jeszcze jedna wspinaczka i zjazd przez Oberalppass. Mieliśmy już dość gór i widoków. Już się nie zachwycaliśmy krętą drogą, pragnęłam tylko, żeby to się już jak najszybciej skończyło. Była totalnie zmęczona, a raczej wycieńczona. Kurcze, a droga na mapie wyglądała jak prosta kreska! W aucie czuć było spaliny, bałam się, że zaraz przestanie jechać. W końcu droga nieco się „wyprostowała” dotarliśmy do Chur. Była 18 godzina. Zameldowaliśmy się w biurze, a potem rozbiliśmy namiot w ustronnym miejscu. Z ledwością przygotowaliśmy posiłek. To było moje najgorsze 200 km w życiu. Tak zmęczona nigdy nie byłam jak bym przejechała 2000 km.