Śniadanie podobne do tego w Niemczech – buła, ser i wędlina. Wybraliśmy się w góry tym bardziej, że pogoda znów dopisała. Upatrzoną trasą z wycieczki do Lenka zaczęliśmy się wspinać stromym zboczem, co jakiś czas musieliśmy pokonywać specjalne furtki zrobione w ogrodzeniach pastwisk. Zdobyliśmy wspaniały wodospad i postanowiliśmy sobie skrócić drogę na dół idąc przez środek łąki a tu niespodzianka usłyszeliśmy ostrą reprymendę od tubylca, że po trawie się nie chodzi. Skruszeni wróciliśmy na szlak i skrupulatnie się go trzymaliśmy choć czasami wyglądał jak ścieżką wydeptana przez krowy i takim sposobem wylądowaliśmy w Lenku.
Przy punkcie informacji turystycznej stały dwie krowy i przed wczoraj pasły się jeszcze normalnie, dziś już nie – widać minimaniacy już tu dotarli 🙂
Odwiedziliśmy lokalną piekarnię i zaopatrzeni w chrupiącą bagietkę wróciliśmy do obozu. Akurat w porę by pożegnać się ze Słoweńcami, którzy już wyjeżdżali. Ich wizyty na IMMie nie rozumiem przyjechali w sobotę wieczorem a po południu w niedziele już wyjeżdżali, cały czas siedzieli w hotelu i widziałam ich w obozie tylko dwa razy. Czas do wręczenia klucza dłużył mi się niemiłosiernie, Maciek zabijał czas przy reanimacji auta Piekarza. Poszliśmy na spacer w stronę Zweisimmen. I nadszedł ten przykry moment zakończenie IMM 2011. Wcześniej wręczano nagrody za zmagania olimpijskie, Show’n shine i Yokochama Skills Circuit, w której Humin zajął drugie miejsce! Gratulacje, zasłużona nagroda bo Andrzej razem z Sułtanem tworzą super wyścigowy team.
Przekazanie klucza odbyło się szybko i bez zbędnych ceregieli. Węgrzy podjechali miniakiem, wzięli klucz i odjechali do Balatonfured organizować IMM 2012 🙂
IMM 2011 przeszedł do historii i muszę stwierdzić, że dla mnie był najlepiej zorganizowanym IMMem, na którym byłam (ten był czwartym). Lokalizacja przepiękna, kolejek nie było, niczego nie brakowało, nawet na pogodę nie można było narzekać. Warto było tu przyjechać!