Rekord został pobity – wstałam o piątej czterdzieści i poszłam atakować prysznic. Woda na mycie głowy okazała się za zimna i razem z poznaną Angielką (we wspólnej niedoli) umyłam głowę w umywalni. Do namiotu wracałam już w deszczu. Zdecydowaliśmy się wybrać na polecaną na IMMie trasę widokową ale po rozmowie z organizatorami okazało się, że słynna pętla 100 km tak naprawdę liczy ponad 300 (bo trzeba jeszcze dojechać do tej pętli). Zdecydowaliśmy z Maćkiem zmodyfikować trasę i pojechać dookoła jezior Thuner i Brienzer (runda ponad 200 km). Na początku towarzyszył nam deszcz ale przy drugim jeziorze wypogodziło się i co najważniejsze przestało padać. Zaparkowaliśmy na parkingu za miasteczkiem tak by uniknąć płatnych parkingów i poszliśmy zwiedzać.
Spotkaliśmy też taki rodzynek… i nie mogłam się oprzeć i musiałam zaparkować obok.
Zmęczeni wróciliśmy na obiadek – łycha makaronu z zmienikami i szynką – nawet smaczne, do tego jabłkowy muus. Spotkaliśmy ekipę Grecką, która przyjechała w bardzo okrojonym składzie, pogawędziliśmy z Tomaszem ale gwiazdą wieczoru był Monster swoim pomarańczowym pociskiem. Trzeba przyznać,że auto wyszło mu zacne i wzbudza zasłużony podziw.
Po wizycie u „szczęśliwego” ojca poszliśmy na Party i prezentację klubów. Na początku koncert dała lokalna grupa grająca na krowich dzwonkach. Rewelacja, to był prawdziwy szwajcarski smaczek.
Z przykrością zauważyłam, że naszych na nim nie było podobnie jak na prezentacji klubów mimo, że kolejka do wręczania prezentów organizatorom była spora. Nasi zjawili się ze swoim wypasionym prezentem spóźnieni i lekko zakłócili program, wgramolili się całą bandą na scenę i dali pół felgi pomalowanej na biało czerwono. Wyglądało to żenująco. Po pierwsze nikt tak się nie napinał z prezentem – organizatorzy w większości dostawali koszulki (nawet jedną prosto z torsu!), słodycze albo lokalne przysmaki, po drugie na scenę wchodzili tylko przedstawiciele klubów a nie „całe kluby” i to spóźnienie! Żeby tradycji stało się zadość po całej akcji wszyscy zwinęli się imprezować w klubowym namiocie. Tym razem na tapecie była brama -niczym na wiejskim weselu, kto przejeżdżał obok namiotu musiał wypić kielonka. Oczywiście były też nieśmiertelne kabanosy i żubrówka z sokiem jabłkowym. Ech ta fantazja ułańska!