Lenk

Pobudka o szóstej ale ze względu na balety do późnych godzin nocnych naszej ekipy z Polski (przyjechali po dziewiętnastej) pospaliśmy do siódmej trzydzieści. W nocy już nie mogłam słuchać narzekań Marzeny i opowieści jak to się zepsuł jej silnik w mini. Współczułam jej ale co za dużo to nie zdrowo. Zostawili auto 400 km od celu i zabrali się z resztą ekipy z Polski. Adam nie omieszkał nam wypomnieć, że jechaliśmy sami. Nie wiem ile razy mam mu powtarzać, że po doświadczeniach z Holandii nikt mnie już nie namówi na jazdę w grupie.

Dzień zapowiadał się przepiękny świeciło słońce ale było też przeraźliwie zimno. Bałam się o zaplecze IMMa – ale jak na razie kontenery prysznice, umywalnie i toalety sprawowały się świetnie. Było czysto, a przede wszystkim luźno i bez kolejek.
Po obowiązkowych zakupach części, tak jak się spodziewaliśmy był tylko Mini Sport oczywiście z ograniczonym asortymentem, poszliśmy na wycieczkę do Lenku. Szliśmy malowniczą ścieżką miedzy łąkami. Na miejscu pojechaliśmy kolejka na szczyt Leiterli – 1943 m. Rozciągała się z niego panorama na góry znacznie wyższe, bo mające ponad 2000 metrów. Jak to w górach pogoda się w mgnieniu oka popsuła i jak wróciliśmy do obozu zaczęło padać.

Spotkaliśmy Słoweńców – przyjechali w okrojonej ekipie i w większości nocowali w hotelu. Tomasz z Aną spali na IMMie ale tylko dlatego, że przyjechali kamperem – ze względu na dziecko. W nocy przyjechała Jagoda.