Wyjechaliśmy o 7. Pakowanie tym razem nam nie wyszło – na wysokości Kobierzyc przypomniałam sobie o masztach do flag (nie było jednak sensu po nie wracać) w Czechach o balsamie a w hotelu w Budapeszcie wyszło, że Maciek nie zabrał bluzy. Wynik 3:0. W Czechach nie posłuchaliśmy GPS i straciliśmy ponad godzinę najpierw jadąc za mlekowozem ledwo 20km/h po serpentynach a potem przez ruch wahadłowy na drodze.
Dopiero za Brnem wystartowaliśmy, tylko że mi za bardzo nie chciało się cisnąć a po zmianie Maćkowi też noga nie ciążyła. Tak więc jechaliśmy bardzo relaksacyjnie. Prawie całą drogę mieliśmy wrażenie déjà vu. Rok od poprzedniego wyjazdu minął tak szybko a okolice przez które przejeżdżaliśmy wcale się nie zmieniły, tylko winiety podrożały 🙁
Zamianę znów zrobiliśmy na granicy Słowackiej – przy okazji kupowania winiety. Wstrząsnęły mną toalety nie dość, że drzwi się nie zamykały, brak było papieru to przy umywalce na baterii zawiązane wisiało mydło w plastykowej siatce! Total hard core.
Do Budapesztu strasznie nam się dłużyło i nudziło. Myślałam tylko o kawie, ale jak wjechaliśmy do miasta i musieliśmy pokonać ponad 15 kilometrów do hotelu przez centrum w korkach to od razu odżyliśmy. Trafiliśmy bezproblemowo. Hotel okazał się wielką porażką. Toalety i prysznice wspólne na korytarzu. W pokoju fatalnie – tapicerka foteli brudna, ohyda! Na szczęście pościel była czysta. Jedną noc damy radę. Poszliśmy coś zjeść i tu kolejne zaskoczenie – nasze forinty okazały się nieaktualne (z zeszłego roku, skandal) i zamiast porządnego obiadku zostaliśmy z 1000 forintów skazani na lokalne eksperymenty: placek z serem i czosnkiem – eksperyment udany bo smaczny.