Wyruszamy, jedzie się dobrze, pogodna nie jest rewelacyjna – lokalne mgły ale jest w miarę pusto na drodze. Docieramy przed czasem, mimo problemów z trafieniem w samym Poznaniu. Po otwarciu salonu czekamy chwilę przy kawie. Organizatorzy są bardzo mili i dbają o nasz „komfort”. Zjeżdżamy do garażu w salonie, będziemy tam upiększać auta.
Zostają nam rozdane pisaki do szyb i rysujemy hallowinowe dynie, koty i cmentarze. Nasz jest jedynym klasykiem. Wyjeżdżamy i jedziemy do Bednar na tor. Wjechałam zaraz za auto prowadzące – bmw 7. Wole już trasy nie pomylić. Mam 2/3 baku i decyduje nie dotankowywać. Na miejscu czeka na nas pogadanka. Krótko i na temat prowadzący przedstawia co będziemy robić, dzieli nas na grupy i ruszamy na tor. Trafiam do Cooperów worksów ja i dwa MINI. Zaczynamy od jazdy po torze najpierw za prowadzącym, dwa przejazdy – tak żeby poznać trasę. Dostajemy radiostacje, kominiarki i kaski. Zaczyna być rajdowo. Boje się za bardzo cisnąć auto – musi wrócić jeszcze do Wrocławia. Naszym instruktorem jest były mistrz polski – bardzo sympatyczny kierowca. Przejechał się w dwóch worksach i mieliśmy zacząć jeździć na czas gdy zaproponowałam mu jazdę mini. Powiedział mi, że pierwszy raz jedzie tym autem. Pierwszy przejazd – o wiele ostrzej ode mnie. Powiedział, że teraz jak poznał auto pojedziemy rajdowo. I rzeczywiście. Trzymałam się kurczowo klamki – tak, że ją wyrwałam 😉 Ale prowadził rewelacyjnie. Następny przejazd ja kierowca, pasażer – szkoleniowiec. Ta jazda dała mi najwięcej. Bardzo dużo się dowiedziałam i staram się wprowadzać w życie uwagi i zalecenia. Następne dwa przejazdy na czas i kolejne dwa w drugą stronę. Spojrzałam na ilość paliwa – zastraszająco szybko zaczęło znikać. Ale nie ma się co dziwić jak się ciśnie, w końcu to jazda rajdowa! Widziałam zadowoloną minę naszego szkoleniowca podczas jazdy miniakiem. Powiedział, że prowadzi się rewelacyjnie, jak gokart, silnik pracuje bardzo dobrze i auto rewelacyjnie trzyma się drogi. Postanowił dać mi fory (trasa miała prosty odcinek, na którym traciłam do nowych) i zarządził jazdę po torze kartingowym. Kilka rundek i mocno zaczęło mi się kręcić w głowie. W baku coraz mniej – odpuściłam sobie dwa ostatnie okrążenia. Zjechaliśmy z toru do bazy na obiad. Pyszna, gorąca grochówka. Posileni i rozgrzani ruszyliśmy na „rajdowy trójkąt”. Szczerze powiedziawszy miałam lekko dość jazd. Muszę przyznać, że jazdy rajdowe to ciężka praca. Byłam nie tyle fizycznie zmęczona co psychicznie. Opuszczałam przejazdy, przejeżdżałam tylko trasę 2 razy i raz na czas. Szkoda mi było auta i miałam już prawie rezerwę – musiałam dojechać jeszcze do stacji benzynowej. Ostatnie zadanie przejechałam na miejscu pasażera w samochodzie naszego trenera – rondo poślizgowe i podjazd pod górkę, krótki slalom. Byłam już naprawdę zmęczona a jeszcze jazda do domu – 180 km nie jest może to dużo ale niestety to nie autostrada i bardzo męczy. Wreszcie zjazd do bazy i podsumowanie, wręczono nam dyplomy ukończenia. W drodze powrotnej wracaliśmy kolumną, zjechałam na stacje i myślałam, że reszta pojechała. Miły akcent – okazało się, że zaczekali na mnie w najbliższej zatoczce i podprowadzili mnie do rozjazdu na Wrocław. Ludzie byli bardzo mili i atmosfera na szkoleniu była fajna. Podsumowując byłam bardzo zadowolona, dużo się nauczyłam i zostałam entuzjastką takich szkoleń. Po przemyśleniach doszłam do wniosku, że wolę brać udział w takich szkoleniach (zapowiadają organizacje raz na kwartał) niż w APMC, zdecydowanie znacznie więcej skorzystam i się nauczę a koszty bardzo porównywalne. Do tego nie mam żyłki współzawodnictwa i szkoda mi auta cisnąc na maska byle mieć lepszy czas. Tak więc takie szkoły dla mnie są w sam raz – uczę się auta, panowania nad nim i sama dyktuje tempo. Z niecierpliwością czekam na kolejną szkołę, musimy koniecznie pojechać na dwa auta i zatankować do pełna przed wjazdem na tor!