Wyjazd – w powietrzu wisi deszcz. Szybko się zwinęliśmy i daliśmy drapaka. Pomachaliśmy na pożegnanie reszcie naszych, która tez powoli się składała, oczywiście potem zarzuty, że się nie pożegnaliśmy – standard. Podsumowanie IMM – jestem bardzo zadowolona, pogoda dopisała – cały czas mieliśmy upał i słońce, Miniak się spisał, frekwencja niesamowita. Spotkaliśmy Tomasza z ekipą z Słowenii i zlokalizowaliśmy auto z Zagrzebia. Ducha nie było czuć za duża masówka. Cały wyjazd na plus –przeżycia niezapomniane.
Dojechaliśmy stanowczo za wcześnie na prom, trochę pokręciliśmy się po mieście – niestety wszystkie parkingi płatne. Po poszukiwaniach znaleźliśmy darmowy koło stacji. Udaliśmy się na śniadanko i po zastanowieniu wzięliśmy brekwast boks – było wyśmienite. Dojechał Maro, potem znajomi z promu Francuzi. Czas szybko płynął. Podjechaliśmy do odprawy i znów około godziny czekaliśmy na załadunek. Pogoda się popsuła, było zimno i popadywało. Na promie zaliczyłam zgona, nieźle huśtało i rozpadało się na dobre. Mieliśmy drobne spóźnienie, które przerodziło się w dość spore po zabłądzeniu w mieście. GPS nie działał, zbyt duże zachmurzenie. Pytaliśmy się tubylców – oczywiście nikt nie mówił po angielsku, rozkosznie nawijali po francusku jakbyśmy wszystko rozumieli. Po 9 mieliśmy być na kempingu (bo zamykają) dochodziła dziesiąta. Dzięki naszemu spacerowi przy poprzedniej wizycie zobaczyliśmy znajomy sklep i już trafiliśmy bez problemów. Udało nam się wjechać – na szczęście w recepcji jeszcze byli. Namiot rozbijaliśmy w ekstremalnych warunkach: ciemno i mega wieje, na szczęście przestało padać. Maciek z zapałem walił znalezioną na IMM chromową końcówką tłumika żeby dobrze wbić śledzie. Wichura była niemiłosierna. Rozbiliśmy się pomyślnie. W nocy lało i wiało, rano pogoda się polepszyła, nawet wyszło słońce. Ofiarą nocy padły dwa namioty obok nas. Poszliśmy po świeże pieczywo do „naszej pani” – bagietka zwykła + z czekoladą (pyszności). Spacerkiem po rynku i do auta. Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy. Po drodze zakupy w Holandii – czarne cukierki lukrecjowe. Wieczorem dotarliśmy na kemping w Petershagen. Czułam się jak w domu. Szybkie rozbicie namiotu, prysznic, kolacja i film do końca.