IMM – dzień trzeci

Rano pobudka, jest ciemno i pada. Ekstremalnie wstaliśmy o 3 żeby się nie spóźnić na prom. Później okazało się, że to stanowczo za wcześnie. Mały niepokój ponieważ szlaban i brama są zamknięte po toalecie próbujemy- wszystko otwiera się automatycznie. Trochę zakręceni jeździmy w kółko, zanim nam się uda wjechać na parking do odprawy. Stoimy do 5.45. Zdenerwowani podjeżdżamy do odprawy – to w końcu nasz pierwszy raz! Wszystko odbywa się gładko. Znów stoimy – czekamy na załadunek.

Za nami coraz więcej Miniaków z Francji, Szwajcarii, Holandii. Bardzo przyjemnie wjeżdża się na prom, dużym byłoby znacznie gorzej, ciaśniej. Ustawiamy małego i idziemy na pokład. Pada i pogoda wygląda nieciekawie. Podróż trwa krótko – godzinka i dokujemy. Zastanawiam się jak to jest możliwe, ze auta stoją na miejscu – wystarczy zostawić na biegu, zaciągnąć ręczny i tyle. Pogoda się poprawiła, widać skrawki niebieskiego nieba i oczywiście białe skały Dover. Maciek prowadzi, stres wielki… musimy jechać po „niewłaściwej” stronie jezdni. Na miejsce prowadzą autostrady więc jedzie się dobrze i nie czuć że jedziemy po lewej stronie. Po drodze nie ma parkingów i ubikacji, stacje w większości są na rozjazdach i trzeba zboczyć z trasy. Pogoda robi się coraz lepsza, co prawda trochę popadało ale im bliżej celu tym cieplej i mocniej świeci słońce. Udaje nam się znaleźć przy drodze już blisko miejsca docelowego. Roi się od Miniaków. Włączamy się w kolumnę 6 angielskich Miniaków. Grzejemy jako 4 auto.

Nieoczekiwanie skręcają z trasy, my za nimi. Zatrzymują się na stacji, tam dogadujemy się, że pojedziemy za nimi. Twierdzą, że wiedzą gdzie to jest, jak dojechać i w ogóle. Wyglądają nieciekawie, szczególnie uderza mnie ubranie jednego, starszego faceta. Ma na sobie poplamione, brudne dresy podciągnięte pod same cycki. Komiczny obrazek. Ruszamy, zerkamy na GPS – 14,2 km do celu. Wjeżdżamy do miasta – wydaje nam się to dziwne bo droga prowadziła inaczej. Pchamy się w centrum i zaczynamy jeździć w kółko. Robi się niebezpiecznie wjeżdżamy na czerwonym, wymuszamy żeby tylko nie zgubić kolumny. Stoimy w korkach. Po drugim kółku wokół teatru zatrzymują nowego mini, teraz on prowadzi a my już wiemy, że nie mają pojęcia jak dojechać. Znowu lądujemy w tym samym miejscu po raz trzeci, zatrzymują się i naradzają. Jesteśmy porządnie wkurzeni i zmęczeni, krążymy już tak godzinę. Maciek poszedł spytać co kombinują – odpowiedzieli że ustalają trasę – tego było już za wiele. Odpaliliśmy nawigację i jedziemy sami – do celu 14 km. Fajosko. Prowadzeni dotarliśmy na miejsce bez problemów nie licząc mojej jednej jazdy pod prąd. Po drodze podłączały się kolejne Miniaki, wiedzieliśmy już, że jedziemy w dobrym kierunku. Jesteśmy na Longbridge. Kolejka do wjazdu nie jest długa w porównaniu z Holandią. Ubieramy Miniaka we flagi.

W korku mdleje gruba angielka przyjeżdża karetka i policja, robi się zadyma. Mijamy ją, widzę jej nogi w górze. Podchodzi do nas organizatorka i mówi, żebyśmy wjechali tyłem a potem przyszli się rejestrować, przed nami może z 10 – 15 aut więc czekamy na wjazd. Nie ma sensu kombinować. Po kilku minutach jesteśmy w rejestracji. Powiewają flagi państw- naszej nie ma.

Wjazd jest grząski, poukładano kartony. Dzień wcześniej lało i cała trawa jest mocno nasiąknięta wodą, robią się zastoiny. Pytamy gdzie jest sektor polski – parkujcie gdzie chcecie nie ma wyznaczonych miejsc, ups! Przebijamy się przez masę miniaków i sklepów. Trochę naginając przestrzeń (tzn przejeżdżamy prze teren sklepów, przestawimy bramki) docieramy do namiotu MKP. Wiwatów nie ma, obojętność. Wybieramy miejsce obok Marcina i jakiegoś Szkota. Po rozbiciu i rozpakowaniu Szkot urządza awanturę że on potrzebuje space a my jesteśmy za blisko. Wściekli przestawiamy namiot, pomaga nam Humin. Idziemy rozejrzeć się po obozowisku jest ogromne, ilość miniaków przytłacza i ciągle przyjeżdżają nowe. Sklepów jest sporo i pełno części – rozglądamy się oszołomieni.

Trawa jest jak gąbka, będziemy chodzić w japonkach bo szkoda butów na to bagno. Furorę robią kalosze – my nie mamy choć myślałam przed wyjazdem o ich zakupie. Wracamy do namiotu, obiado – kolacja, znów spacer i spać, oboje jesteśmy wykończeni. Podsumowanie: teren ogromny podobnie jak ilość miniaków i ludzi. Za to mało pryszniców, toalet, łazienek nie ma wcale. Wody pitej dwa baniaki. Udanie się do toalety, pod prysznic to prawdziwa wyprawa, potem stanie w kolejkach i zakończenie nie zawsze z sukcesem bo może braknąć wody. Nasze koszulki klubowe „na Anglie” różnią się od tych przedstawionych na WWW. Są koszmarne. Oprócz hasła Good save the Quinn napisanego beznadziejną trzcionką jest miniak z góry w kolorze czerwonym z dużą plamą krwi. Makabra, nawet jak by mi chcieli dać to bym nie wzięła i skomentowała ze są obrzydliwe. Oczywiście nikt się nie kwapił je nam dać i dobrze.