Rano zwijamy namiot i w drogę. Trochę nudno się jedzie, mijamy Niemcy, Holandię i Belgię i docieramy do Francji. Doszliśmy do wniosku, że nie zatrzymujemy się Dunkierce. Wygląda na duże miasto, trzeba by poświęcić co najmniej cały dzień na zwiedzanie – a my tak dużo czasu nie mamy. Tankujemy na zapyziałej stacji i okazuje się, że tu z angielskim słabiutko. Benzyna za to najtańsza – najdrożej w Belgii, reszta krajów ceny na podobnym poziomie. Docieramy do Bolonii. Jedziemy deptakiem wzdłuż morza.
Czuję się jak w Cannes, palmy, plaża, bosko. Mijamy po drodze odprawę promową i oceanarium. Nasz kemping znajduje się w starszej części miasta – starej wiosce rybackiej. Załatwiamy formalności – w recepcji po angielsku ni w ząb, dogadujemy się w wersji „obrazkowej” – Maciek rysuje o co mu chodzi. Kemping jest zaraz obok plaży na skalistym wybrzeżu. Mało nie wyskoczę ze skóry, żeby iść nad morzę. Miejsce mamy na samym końcu kempingu – na skalistym wzniesieniu. Wraz z nami rozbijają się szwajcarzy, też jadą na IMM. Chwile z nimi rozmawiamy. Razem będziemy płynąć promem. Rozbijamy „obóz” i pędzimy nad morze. Plaża jest ogromna i żeby dojść do wody trzeba nieźle się nachodzić. Zanurzam się w wodzie tylko do pasa, denerwują mnie pancerzyki krabów i inne morskie stworzonka. Wracamy przez miasteczko, oglądamy piękny zabytkowy ryneczek, buszujemy po uroczych sklepikach i na koniec kupujemy prawdziwą francuską bagietkę. Wracamy na kemping i szykujemy obiad. Na te dwa „dojazdowe” dni zaopatrzyłam się w jednorazowego grilla i smażyliśmy sobie w pierwszy dzień karczek a dziś kiełbasę. To bardzo udany pomysł i postanowiliśmy z niego częściej korzystać.