Balkanska minijada Serbia

Wreszcie, oczekiwana impreza! Maćka zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Wyjeżdżamy. Czechy, Słowacja, Węgry. Oczywiście tylko wyjechać z Polski i dobre drogi. W Czechach na stacji kupujemy winietę, podobnie na Słowacji. Na granicy Słowacko-Węgierskiej zatrzymuje mnie policja – nie wiem o co chodzi. Policjant pyta gdzie jedziemy jak odpowiedziałam, że do Belgradu zrobił głupia minę, powiedział, że to daleko i nas puścił. Droga bardzo się nam dłuży.

Nudno tak autostradą jechać. Węgry nic nadzwyczajnego, mijamy Budapeszt. Granica – już zapominałam jak to jest mieć granicę. Stoimy w małym ogonku – idzie dość szybko. Kontrola i wjeżdżamy do Serbii. Stajemy zaraz za granicą wymieć pieniądze. Od razu dopadają nas żebracy – makabra. Rumunii jedni! Zmykamy stamtąd. Znów autostrada –pejzaż monotonny jak preria, nie ma lasów i drzew. Pogoda dobra – świeci słońce ale nie jest upalnie. Droga zadziwiająco dobra, my jedziemy chyba najwolniej – za granicą bardzo stosuję się do znaków i przepisów, tu nikt ich nie przestrzega. Śmiga koło nas czerwone ferrari na serbskich blachach– wojna i kryzys cholera. Po drodze bramki – płacimy dwa razy. Powoli zbliżamy się do Belgradu. Wjazd do miasta przyjemny. Jedziemy i rozglądamy się. Różnice bardzo się rzucają w oczy – stanowczo to nie Europa. Nie można powiedzieć miasto jest ogromne, są wieżowce i zabytkowe budynki. Widać skarpę na której wyrosło osiedle. Samochody nie wyglądają tu najlepiej – poobijane i zaniedbane. Raj dla fanów motoryzacji z lat 60-70 i Juga. Zatrzymujemy się na światłach – dopadają nas cyganie i żebrzą. Zaczynamy się denerwować. Trochę mamy problemów z trafieniem. Po jednej zawrotce docieramy na miejsce spotkania. Maciek dzwoni do Iwana – organizatora. Czekamy – podjeżdżają dwoma wiekowymi mini. Prosimy o uważną jazdę – jedziemy za nimi. Pogodna znacznie się popsuła gromadzą się czarne chmury i zapowiada się na sporą burzę. Zjeżdżamy z głównej drogi i mijamy piękną dzielnicę, zieleń i eleganckie domy. Jest czarno, zerwał się porwisty wiatr i zaczyna padać. Krętą drogą wjeżdżamy na górę Awalę. Leje. Docieramy na miejsce, hotel jest mały, wygląda jak u nas za komuny. Modlę się, żeby naszych współlokatorów nie było – przynajmniej się wyśpię. Niestety. Okazało się, że zajęli fajniejsze łóżka koło okna – nam zostało piętrowe. Szybka decyzja i śpimy razem na dolnym łóżku. W łazience dolnospółk, którego nie widziałam już od kilku lat. Żeby się umyć wykonaliśmy niezłą ekwilibrystykę do tego rury były nieszczelne i po ścianach ciekła woda. Nasi współlokatorzy przyszli jak spaliśmy. Czułam się niezręcznie ale jakoś wytrzymałam do rana – szybko wstałam do łazienki i na dwór.

Okazało się, że mieszkają z nami 3 urocze szczeniaczki. Jak tylko wyszliśmy potraktowały nas jak rodziców i wszędzie za nami chodziły. To, co uderza w tym kraju to bieda zwierząt. Głodne, zaniedbane, bezpańskie. Szwendają się grupkami, buszują wszędzie w walających się śmieciach. Serce mi pękało patrząc na te maluchy. Jak tylko zatrzymaliśmy się kładły głowy na butach i spały – pragnęły tylko ciepła. Udało nam się uwolnić od maleństw. Siedzieliśmy chwilę na słońcu, przybłąkał się pies, siedział trzymając dystans i nas obserwował. Podejrzewaliśmy, że jest to mama maluchów. Wychudzona, zakleszczona, bidula. Zaczęłam ją dokarmiać kanapkami, które zostały nam z wczoraj. Nie podeszła, była bardzo płochliwa i nieufna, rzucałam jej kanapki a ona zjadała je z ogromnym apetytem. Poszliśmy na śniadanie. Okazało się niezłą porażką. Po pierwsze obrusy chyba od nowości nie były prane – podejrzewam, ze miały parę wiosen, wzięliśmy papierowe podkładki, żeby na nich jeść i ograniczyć kontakt z obrusem. Jajka na twardo, parówy, ser i drzem. Chleb był za to wspaniały – bułka pszenna. Kawę musieliśmy kupić dodatkowo – była ohydna. Po tak wystawnym śniadaniu poszliśmy pucować auto, zresztą tak samo jak pozostali uczestnicy. Wieczorem Iwan powiedział, że przyjedzie po nas więc i tak musieliśmy na niego czekać.. Podczas pucowania towarzyszyły nam maleństwa, beztrosko spały pod kołami. W końcu przyjechali po nas. Ruszyliśmy. Okazało się, że jest jeszcze jeden hotel, w którym spali Słoweńcy i Grecy.

Pojechaliśmy do miasta. Bardzo fajnie jechało się w większej kolumnie. Dotarliśmy po ich urząd – stały tam już miniaki, ciągle zjeżdżały też nowe. Naliczyliśmy około 60. To bardzo dobra frekwencja, fantastyczna jak na „pierwszy raz”. W ogóle organizacja była świetna, Iwan odwalił kawał dobrej roboty. Słońce grzało, oglądaliśmy miniaki, rozmawialiśmy z innymi uczestnikami. Maciek udzielił wywiadu dla dwóch telewizji.

Następnie w asyście policji udaliśmy się na górę Awalę. Wszystkie czerwone nasze, policja specjalnie blokowała skrzyżowania. Towarzyszyła nam prasa na motorach. Jadąc ulicami dziwnym trafem wylądowaliśmy na końcu kolumny, nagle zobaczyliśmy miniaka, który zatrzymał się na poboczu i chłopak z niego machał do nas. Zatrzymaliśmy się okazało się, że to Tomasz ze Słowenii, prosił o zabranie go z sobą. Mimo braku miejsca jakoś udało mu się wcisnąć i ruszyliśmy. I nagle okazało się, że nie ma już peletonu – zgubiliśmy kolumnę. Po omacku zaczęliśmy jechać, zobaczyliśmy policjanta na skrzyżowaniu – podjechaliśmy go spytać gdzie mamy jechać. Nie wiedział ale wezwał faceta z prasy na motorze, który nas chwilę prowadził. Pędziliśmy dwupasmówką i nagle na rozjeździe jakieś 100m od skrzyżowania zagwizdał na nas kolejny policjant – jechaliśmy na wstecznym – łamiąc wszelkie przepisy. Facet z prasy wytłumaczył policjantowi o co chodzi, powiedział, żebyśmy jechali za nim. Po kilku skrzyżowaniach podjechaliśmy do policjanta na motorze i facet z prasy powiedział, że teraz mamy prywatną eskortę, która poprowadzi nas na Awalę. Ruszyliśmy. Byliśmy wszyscy zaaferowani tą asystą. Wyglądało to bosko – policjant na motorze i my miniaczem. Po drodze był mały korek – ruch wahadłowy – nasz policjant włączył koguty i sygnał a nam dał znak żebyśmy za nim jechali – pomknęliśmy na czerwonym pod prąd z dumna miną. Tubylcy nie wiedzieli o co chodzi, a my mieliśmy radochę.
Tomek, przepowiadał, że będzie niezły numer jak dojedziemy tam pierwsi i jego słowa się sprawdziły. Policjant wskazał nam drogę pod górę i nas zostawił. Pomknęliśmy krętą drogą na szczyt a tam… nikogo. Plac przygotowany i my jako pierwsi. Po kilku minutach zaczęły się zjeżdżać auta, nie mogliśmy dociec jakim skrótem poprowadził nas policjant tym bardziej, że po drodze nie widzieliśmy żadnych miniaków. Po zaparkowaniu aut odbyło się zbiorowe oglądanie, wymiana wrażeń. Częstowano tamtejszymi wypiekami, Słoweńcy samogonem. Atmosfera była rewelacyjna.

Tomasz zaprezentował swojego stage III. Przyjechały zabytkowe samochody. My ze Słoweńcami poszliśmy na obiad i zajadaliśmy się rewelacyjnymi mięsami.
Po biesiadzie odbyła się oficjalna część zlotu z wręczeniem nagród. Nawet nie spodziewałam się, że dostaniemy nagrodę, tym bardziej specjalną. Wiedziałam, że Aris zgarnie long distance! Podjechaliśmy miniakiem pod scenę a Maciek dał popis z mikrofonem. I mimo tego, że ustaliliśmy, że nie przyjedziemy za rok tak on publicznie zadeklarował, że w następnym roku też przyjedziemy!
Wieczorem wróciliśmy do hotelu i dalej imprezowaliśmy na grillu. Stoły uginały się od specjałów. Wielki kocioł bałkański został pogodzony przy jednym stole (sorry dwóch :)). Wspólnie bawiły się Macedonia, Serbia, Węgry, Grecja, Mołdawia, Słowenia, Zagrzeb no i Polska.
Rano pobudka, już tak bardzo nie przeszkadzali mi nasi Macedończycy i wyjechaliśmy do domu.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Budapeszcie. Miał być dłuższy postój ale ze względu na deszcz zjedliśmy tylko obiad i pojechaliśmy dalej. Posililiśmy się w knajpie z cudownym widokiem na parlament.
Wieczorem byliśmy w domu.

Film
Wywiad