Krynica

Zamknięcie sezonu miało odbyć się w polskim Davos. Ciekawi miejsca chętnie wybraliśmy się w długą podróż. Jechaliśmy spokojnie, bo na dojazd mieliśmy cały piątek. Pod wieczór dotarliśmy na miejsce, jechało się dobrze, pogoda dopisywała. Na miejscu przywitał nas śnieg, ale drogi były czarne. Zrobiliśmy rekonesans okolicy. Rozlokowaliśmy się w hotelu – jednym z bardziej wypasionych w Krynicy.

Ochoczo skorzystaliśmy z SPA a w szczególności z łaźni parowej. Po zregenerowaniu sił udaliśmy się do baru, gdzie wcześniej balowali miniacy. Okazało się, że gdzieś się przenieśli. Zamówiliśmy sobie po drinku – ja zaryzykowałam cosmo 🙂
W sobotę zbiórka i ruszamy na główny deptak koło pijalni. Pogoda była rewelacyjna – świeciło słońce. Zaparkowaliśmy auta na honorowym miejscu i pod opieką przewodnika udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Dom Nikifora, Kiepury, pijalnia. Byliśmy z Mackiem zszokowani wyglądem miejscowości, wyglądała strasznie „komunistycznie”. Takich witryn sklepowych nie widziałam od dzieciństwa, szyldy typu jarzyniak i inne ciekawostki rodem z PRL. Nie wiem jakim cudem odbywają się tu szczyty i spotkania prezydentów.


W ramach czasu wolnego wybraliśmy się na poszukiwanie lokalnych przysmaków. Trafiliśmy do knajpy myśliwskiej. Zamówiliśmy kwaśnicę, pierogi z bryndzą i kapustę duszoną. W życiu nie jadłam nic lepszego. Pierogi rozpływały się w ustach – teraz poznałam znaczenie tych słów. Niebo w gębie. Zadowoleni i posileni wróciliśmy do aut. Wróciliśmy do hotelu. Odwiedziliśmy łaźnię parową i basen. Wieczorem pojechaliśmy busami na ognisko i imprezę. Dość solidnie przygotowana była miłym zakończeniem zlotu. Jak zwykle na takich imprezach rozdawano nagrody i pal sześć ten dyplom ale muszę z przykrością stwierdzić, że zostaliśmy skrzywdzeni. Do tradycji należy przyznawanie nagrody za przyjazd z najdalszego miejsca (najdłuższa trasa). Nagrodę dostał Sokół – przyjechał z Mazur tylko szkopuł w tym, że pociągiem. My pokonaliśmy najdłuższą trasę Miniakiem!
Następnego dnia pobudka.
Naszym oczom ukazał się zatrważający widok. Pół metra śniegu. Byliśmy zasypani. Bardzo obawiałam się o drogę. Wyruszyliśmy, okazało się, ze drogi są czarne. Przy wjeździe na płatny odcinek autostrady auto zaczęło „fiksować” mimo trzymania pedału gazu jechało coraz wolniej. Za bramkami w zasadzie przestało jechać ale na szczęście pojawił się zjazd na stację, skręciłam w niego i auto zgasło. Nie udało się go już odpalić.
Dopchaliśmy go na parking i zaczęła się nerwówa. Maciek wychodził z siebie. Do tego wyładowała mu się komórka i nie miał żadnych kontaktów. Na szczęście Wojtek dał mi swoją wizytówkę, zadzwoniłam do niego on podał mi komórkę do Lupera i Adama T. Adam przyjechał na zlot skodą i jeszcze nie wyjechał w drogę powrotną. W razie czego miał nam pomóc, ewentualnie nas zabrać do domu. Ja wydzwaniałam (z toalety, bo tam podłączyłam się do prądu) Maciek grzebał w aucie. Luper podsunął myśl, że to zamoknięte kable elektryczne (auta strasznie bryzgały błotem pośniegowym). Jego diagnoza okazał się słuszna. Maciek zakrył od wewnątrz grilla kartonem po piwie, trochę poczekaliśmy aż podeschną kable i… auto odpaliło. Wróciliśmy już bez przygód do domu. To był pierwszy i ostatni raz (mam nadzieję, że tak pozostanie) kiedy mieliśmy problemy z autem na trasie. Luperowi pozostanę dozgonnie wdzięczna za pomysł i wskazanie właściwego kierunku.